Wpadłem na pomysł odkurzenia pewnej opowieści o wyprawie nad Królową polskich rzek, którą przeżyłem jakiś czas temu, gdzieś w odległej galaktyce, a epizod ten wyglądał tak…
Godzina 2:30, telefon brutalnie przerywa właśnie formatujący się sen, nie powiem żebym był
szczęśliwy.
- Piecia? Siemasz...Co ty spisz?
- Już nie - rzucam oschle - czego?
- Za 30 minut podjeżdżam pod klatkę, bierz graty i złaź, pokaże ci takie miejsce na Wiśle,
że zbledniesz.
W tej chwili dopiero dotarło do mnie, kto dzwoni i w jakim celu.
- Czy to ta główka, o której myślę?
- Dokładnie.
- OK, zaraz będę gotowy - przebudzam się, na gębie pojawia się uśmiech. ;-)
W jednej sekundzie zostało mu wybaczone budzenie mnie po dwóch godzinach snu. O miejscu tym
słyszałem wiele, zbieg dwóch główek, ustawionych do siebie prostopadle. Rzeka w tym miejscu
zakręca dosyć ostro, jedna z betonowych ostróg tworzy coś w rodzaju zatoczki, druga brutalnie
wdziera się w nurt. O miejscu tym wiedzieli ponoć nieliczni, elita jak o sobie mawiali, ponoć
nawet namierzenie tego miejsca z lotu ptaka, nie gwarantowało trafienia do niego z lądu. Trochę
mi to zakrawało na żart, jednak jak się później okazało była to brutalna prawda.
- Takich leszczy nie widziałeś nigdy, i nie zobaczysz nigdzie indziej - mawiali - a do sumów
siedzących w głęboczkach zatoki nie podchodź bez solidnego spinera i wcześniejszej zaprawy
fizycznej, wyciskają poty z człowieka niczym świeża kochanka.
- Sandacz - kolejny tekst słyszany wiele razy - to król tego miejsca i główny powód tych wypraw.
Powiem szczerze, że tylko mnie denerwowały te teksty, nigdy żaden z łowiących tam nie zdradził,
gdzie znajduje się ten raj. Do dzisiaj.
Herbatka w termosie, kawa dopita, spoglądam za okno, Jędrek podjechał. Toyota Camry, taaa…
fajne autko, przestronne, ciche, pozwalające w miarę szybko i bezpiecznie dotrzeć na łowisko.
Ale nie będę pisał o samochodach przecież, to na inne forum sobie pozostawię. Wał Miedzeszyński,
jak zwykle coś rozkopane, mało samochodów, pokonujemy drogę błyskawicznie. Pada pomysł, aby
na godzinę zatrzymać się na główce, z której jesienią ciągnęliśmy jakąś drobnicę, ot tak,
zobaczyć czy jeszcze jest, czy może Wisła zakończyła już jej żywot pozostawiając po budowli
kopiec kamieni. Główka była, jak i byli na niej wędkarze, czy ci ludzie nie maja domów? O
tej godzinie, do tego w tygodniu i zajęte miejsca? Ale nic to, końcówka betonowego cypla pusta,
a to odcinek najbardziej nas interesujący.
Bierzemy wędki, plecaki z wszystkimi gratami i wchodzimy na betonkę.
- Jak wyniki? - rzucam dziadkowi, któremu właśnie depczę podbierak.
- Bueee uuee boo uh - wybełkotał jegomość. Odpowiedzi nie otrzymuje, z tej prostej przyczyny,
że wędkarz nie miał prawa mówić. Podniesienie głowy, a następnie powiek w moją stronę musiało
być czymś strasznie bolesnym dla niego, na to wskazywał grymas na jego twarzy. W bliskim sąsiedztwie
kilka pustych butelek po "alpagach". Inteligencja niepracująca.
- Jaki zrzut ;-) - mówię do Andrzeja, który tylko kiwnięciem głowy kwituje moje spostrzeżenie.
Mijamy kolejnych, jak dało się zauważyć, biesiadników, których wzięliśmy za nocnych wędkarzy.
Ze szczytu główki zaczynamy "robotę".
Duże kopyta naciągnięte na główki i do wody. Technika prosta, rzut na granice nurtu i zakosy,
przynęta opada na dno robiąc przy tym łuk wymuszony przez prąd wody, szczytówka prostuje się,
więc można zaczynać zwijanie. Trzy ruchy korbki i oczekiwanie na opadnięcie przynęty na dno,
kij cały czas prawie w pionie, szczytówka prostuje się - można kontynuować. Mija 15 minut,
mam pobicie, coś szamocze się na końcu.
- Jakiś gnojek, na okonka mi wygląda, strasznie szarpie, ale z małą siłą. Schodzi z haka
dwa metry od kamieni
- Taaa…. - Jestem lekko skwaszony - To nie wróży nic dobrego, nie żebym był przesądny, ale…
Mijają kolejne kwadranse, zero pobić, zero zacięć.
- Nie ma co, zwijamy się i jedziemy do "raju" - kwituje Andrzej, mi zaś dwa razy
nie trzeba powtarzać. ;-)
W samochodzie Andrzej zaczyna mnie przygotowywać na minusy związane z dotarciem do "raju".
- No k***a! Jakie minusy?
Nie powiem, ten tekst o "minusach" troszkę mnie zaniepokoił.
- Żeby dojść do tego miejsca będziemy musieli odbyć mały spacerek.
Spacerek? Hmm… nie powiem żebym był szczęśliwy. Jednak te 30 kg nadwagi będzie trzeba przenieść
dalej niż zwykle. No, ale nie idziemy na "białą" gdzie ekwipunek często przewyższa
ciężarem to, co moja kochana żonka łącznie taszczy tygodniowo ze sklepów, aby zaspokoić apetyt
swego męża i syna.
- Spoko, nie będzie źle, kawałek do wału, później wałem pod prąd, tam mamy przejście po kamieniach
przez pierwszy kanał.
- Jaki kanał? - Zapytałem, coraz mocniej zaniepokojony "spacerkiem".
- Nie dygaj, zaraz będziemy na miejscu - rzekł Andy, jednak zauważyłem na jego twarzy coś
niepokojącego, coś jakby szyderczy uśmieszek.
- Zaraz, moment, jak to pierwszy kanał? - Nie odpowiedział nic. Nie jest dobrze.
Dojechaliśmy. Auto parkujemy przy wiejskiej drodze; nieopodal dom i zagroda jakiegoś gospodarstwa.
Wąska ścieżka oddzielająca od siebie zdziczały sad i łany zboża.
- Tu zostawiamy auto - poinformował Andrzej - tu mała szansa ze ktoś będzie próbował się
do niego włamać, jak by nie było musiałby to zrobić na oczach gospodarzy, którzy krzątali
się na sąsiadującym gospodarstwie.
Niepewnie opuszczam auto, rozglądam się i jakoś nie widzę żadnej wody.
- Ty, gdzieś mnie wywiózł? - rzucam rozglądając się dookoła.
- Widzisz tam w oddali ten rząd drzew? - Mówi Andy wskazując ręką na majaczący w oddali ciąg
drzew - No to tam jest wał.
Oceniam odległość na ok. 500 m.
- I mamy tam drobić z buta? - Nie lepiej podjechać ta ścieżką miedzy sadem i polem? - Pytanie
retoryczne.
Plecaki na miejscu, wędki w rękach, ruszamy. Nawet fajnie się idzie, świeże poranne powietrze,
ćwierkają wróbelki czy inne ptaszyska, jest miło. Już przed oczami mam te warkocze wodne i
buszujące w nich rapy i kleniki. Zaczynam w głowie układać sobie scenariusz złowienia co najmniej
brązowego sandacza. Buty zaczynają przemiękać.
- Rosa - Andy zauważa, że zaczynam stawiać nogi jak bocian - zaraz wyjdzie słoneczko i się
osuszysz.
- Mam nadzieje, nie wziąłem drugiej pary.
Dochodzimy do wału, w butach regularna powódź, nic to, wyschną, zresztą, czym to jest w porównaniu
z tym, co za chwilę mam przeżyć. Nie tak za chwilę.
- No widzisz, już prawie jesteśmy, główki są idealnie w linii prostej z tą ścieżką.
- Ale jak tam przejdziemy, skoro przed nami kanał?
- No właśnie, teraz musimy pójść w górę rzeki, tam będzie wypłycenie tego kanału, przejdziemy
sobie spokojnie i potem mamy troszkę zielska do zwiedzenia.
Kolejne 500 m pokonujemy dosyć sprawnie, już nie ma mokrej trawy, idziemy wałem, twardym
i suchym.
Dochodzimy do tego czegoś, co miało być płycizną.
- Ku**a, Wisełka wysoka coś mi się zdaje - spostrzega mój współtowarzysz, ja w kieszeni powoli
zaczynam bawić się scyzorykiem.
- Idziemy trochę dalej, kędyś na kolejnym wypłyceniu ułożyliśmy kamienie i gałęzie, powinno
być do przejścia suchą stopą.
Tak jednak nie było. Z wody wystawały trzy, może cztery kamienie. Zapada decyzja, jeden zakłada
wodery i bierze kalosze w reklamówce, idzie na drugą stronę, potem ile się da wraca w kaloszach
i przerzuca drugiemu wodery na brzeg. I w ten sposób dwie osoby z jedna parą woderów przechodzą
kanał "na sucho".
Jak ustaliliśmy, tak się stało… i nawet się udało! Naszym oczom, na przeciwległym brzegu
kanału, ukazał się las…pokrzyw.
Trudno, przeszło się tyle, trzeba brnąc dalej... Powiem szczerze, że nie widziałem w życiu
takich wysokich pokrzyw. Wybierając się na ryby, zazwyczaj staram się garderobę tak dobrać,
aby ochroniła nogi, ręce przed ewentualnymi oparzeniami czy atakami komarów. W tym przypadku
zielsko chlastało nas po twarzach.
Po krótkiej wspinaczce docieramy na szczyt brzegu. Okazuje się, że teren pokryty jest na
wpół uschniętymi drzewami, jednak tak gęsto rosnącymi, że nie wyobrażam sobie przedarcia się
przez nie. Krajobraz niczym z dżungli, tyle że tam większa wilgotność i zieleń soczystsza.
- Tu kiedyś była ścieżka, nie wiem czemu jej nie ma - stwierdza Andrzej.
- Idź pierwszy - proponuję - znasz lepiej teren.
Daruje sobie opis tego jak wyglądało przejście, jak się okazało wyspy (o zgrozo, znowu kanał
wodny), Andrzej kilka razy znikał mi z oczu, pomimo ze szedłem za nim około czterech metrów.
Ziemia usłana była różnymi skutecznie przysłoniętymi zielskiem dołami tworzącymi istne pułapki,
w które mój szanowny współtowarzysz wyprawy po prostu wpadał.
- A więc mamy przed sobą kolejny kanał - nie odpowiedziałem, było mi już wszystko jedno,
marzyłem żeby wreszcie stanąć na główce i bynajmniej nie rzucić wabia do wody, ale po prostu
usiąść i zapalić papierosa.
Drugi kanał pokonujemy podobna technika jak pierwszy. Daruję sobie opis naszych dialogów,
bo być może czytać to będą nieletni.
- No teraz już pozostało wrócić się na linie tej drogi miedzy sadem i polem i mamy łowisko.
- No to idźmy - rzuciłem niedbale, mój zapal wędkarski z lekka przygasł. Gdzieś na dnie tliła
się jeszcze iskra nadziei ze jakimś cudem wykrzesam z siebie resztki sił i uda mi się umieścić
przynętę w wodzie.
Ostatnie uderzenia gałęzi w twarz i wychodzimy na plażę. Oczom mym ukazuje się wreszcie cel
marszruty. Jest tak jak opisywał Andrzej. Są dwie główki, jedna prawie równolegle położona
do brzegu skutecznie ochrania zatoczkę i jej brzeg od nurtu, druga po przeciwległej stronie
zatoczki prostopadle do Wisły wcina się w nurt. Całość tworzy wspaniale warunki do łowienia
z brzegu, mamy dwa warkocze, w których można się spodziewać bolenia i klenia, są doły, w których
niechybnie króluje gruby sandacz, zatoczka tez napawa optymizmem, gdyż nie jest - jak to zwykle
bywa - płycizną... Podobno znajduje się tu bardzo głęboki i szeroki dół. Szansa na suma, szczupaka,
możliwość połowienia na lekki grunt. Uciąg kołowy, o minimalnej sile. Jest pięknie.
Zrzucam z siebie ekwipunek, bluzę, koszulkę, spodnie, buty… pozostaję w kąpielówkach, wszystko
mokre od potu. Słońce już dosyć wysoko. Siadamy na zwalonym pniu i przyglądamy się wodzie.
Marlborasek smakuje wybornie.
- Dobra, nie przyszliśmy tu dla przyjemności - stara się dowcipem rozładować sytuacje Andrzej.
- Czas wziąć się do roboty.
Sprawia szybko zestaw, naciąga wodery i wchodzi na "prostopadłą" główkę.
Ja jeszcze siedzę, musze ochłonąć po zabawie w Indiana Jonesa, poza tym lubię przed łowieniem
poobserwować wodę. W zatoczce wir, niedaleko brzegu, pod gałęziami zwalonego pnia. To już
drugi raz w tym samym miejscu, postanawiam łowienie rozpocząć od tego miejsca. Pływająca rapalka
ląduje powyżej "utopionej przyrody", trzy przekręcenia korbki i nagle przytrzymanie.
- Fuck - zakląłem - na dzień dobry mam po woblerku…Szarpnięcie, może puści i w tym samym
momencie na końcu wędki potężne targniecie połączone z wirem na wodzie.
Jak przypuszczałem, woblerka straciłem, ale takie stracenie to nie wstyd. Sum, potężny szczupły,
a może sandacz? Nie miałem pojęcia, co to było. Andrzej daleko, brodzi obrzucając warkocz.
Na pewno nie widział, szkoda. Zakładam ciężką gumę, białą z niebieskim grzbietem, postanawiam
obłowić dno zatoczki. Pod drzewo nie mam co rzucać, co by nie miało tam stanowiska, już go
nie ma, minie trochę czasu zanim kolejny "miłośnik" cudzych woblerów zajmie tam
pozycję. Zastanawiam się, jak by wyglądało branie, gdybym miał żyłkę a nie plecionkę. Może
zamortyzowałaby ona szarpnięcie, nie wiem, cały czas nie mogę w 100% przekonać się do stosowania
odpowiedniej linki. Dno zatoczki okazuje się pokryte kamieniami, kolejna przynętą zostaje
w wodzie. Żadnego brania czy pobicia. Oddaję się nałogowi. Kątem oka obserwuję, jak Andrzej
walczy z zaczepem… nie, zaczep pluska się na powierzchni! Trafił rapę.
- Pięćdziesiątka! - Krzyczy Andy, unosząc w dłoni podebranego przed momentem bolenia.
- Ja też miałem…
- Co? - Andrzej nie dosłyszał, co krzyczałem.
- Ładny… - Nie kończę wcześniejszego zdania, co się będę wygłupiał.
Ryba, jak widzę, wraca do wody. Chyba obaj już nie pamiętamy męki dotarcia do raju. Zamieniam
ciężkiego jiga na wąską wahadłóweczkę, w zasadzie to nie wahadłówka, a wąski pasek blachy,
oblany ołowiem z wtopionym hakiem. Na bolenia jak znalazł.
Okrążam zatoczkę i wchodzę na główkę. Trzeci rzut i potężne szarpniecie, boleń dziarsko zaczyna
szarpać - mimo sztywnej plecionki, wędka idealnie amortyzuje uderzenia, ależ to walczy! Jednak
krótko, tylko pierwsza faza spotkania z boleniem podnosi poziom adrenaliny ponad przeciętną,
dalej ryba daje się bez problemu podciągnąć pod nogi, za drugim chwytem udaje się wyciągnąć
ja z wody. Na oko 50-55 centymetrów.
- Jędrek! - Andy odwraca się w moja stronę, ja unoszę rękę ze zdobyczą.
- Remis - kwituje - taa, remis, świeżo w głowie mam atak pod zwalonym drzewem. Rybka wraca
do wody.
Z prawej strony główki dobiega mnie znajome "furkotanie". Brzana pozostawia pomarszczoną
powierzchnię zatoczki. Bardziej bym się jej spodziewał w nurcie. Zmieniam wabia na woblerka
kleniowego, pływający płytko, pękaty i okoniopodobny. Powinien kusić... Rzut w nurt, pozwalam
spłynąć mu w warkocz, żyłka miarowo wysnuwa się ze szpulki. Gdzieś w okolicach wabia podwójne
uderzenie "czegoś" w drobnicę. Żyłka zaczyna wysnuwać się szybko. Niesamowite, kleń
uderzył w spływającego woblerka! Zacięcie, krótki hol i mam go. Jest piękny, ciężko oddycha,
delikatne odpięcie i zwracam mieszkańca "królowej rzek". Ryby są i biorą. Nie okazy,
ale jednak coś się dzieje. Postanawiamy zjeść śniadanie, obaj wracamy na plażę.
- Miałem coś dużego spod tych gałęzi - jak by od niechcenia zagadałem.
- Hehe… nie ty pierwszy - z lekka zaskakuje mnie tą odpowiedzią kolega. - W tym miejscu stoi
albo potężny sum albo szczupak, według większość łowiących, sum.
Ciekawe czy mu do twarzy z moim woblerem…
Spokój śniadania mąci potężne uderzenie dokładnie na początku główki, na której stałem - spojrzeliśmy
po sobie.
- Ale zap***la.
W tym momencie powtórnie w tym samym miejscu niemniej mocne uderzenie, poprawienie. Fontanna
wody wzbija się wysoko, między kroplami spadają małe słonecznice lub inna drobnica.
- Zjem później - rzucam, łapiąc wędkę i ruszam na niedawno obławiane stanowisko.
Nim doszedłem, bicie powtórzyło się dwa razy. Już nie idę - biegnę, potykając się o jakieś
gałęzie, w myślach marzę, aby powtórzyła ponownie "biesiadę". Dokładnie, kiedy dochodzę
do miejsca - w drodze już otwierając kabłąk - kolejne zawirowanie i ogromne zakole wykonuje
drapieżnik, jednak już bez wcześniejszej chlapaniny. Rzut, uświadamiam sobie, że mam kleniowego
grubaska na końcu linki, pudełko z przynętami zostało w miejscu, gdzie jedliśmy śniadanie.
Jednak nie było mi pisane dokończyć przeklinania siebie samego w myślach. Coś próbuje wyrwać
mi wędkę z ręki. O nie, kochana, nowy nabytek, nie pójdzie ci tak łatwo. Przycinać nie muszę,
sztywna plecionka zrobiła swoje. Hamulec gra wściekle, ja staram się przypomnieć sobie jak
często rwałem zapas ze szpuli, nie jest dobrze, poszło kilka(dziesiąt?) metrów. Andrzej zauważa,
co się dzieje, odkłada kij i idzie w moją stronę.
- Co jest? - Krzyczy. - Coś konkretnego?
- Paskudę chyba mam! I to zapięła się niechybnie za bok! - Krzyczę, ciśnienie wzrasta, niech
wreszcie stanie!
Stanęła. Ani drgnie. Konsternacja. Zawada? Siedzi w kamieniach? Co jest? Plecionka wchodzi
w wodę jakieś dziesięć metrów za ostatnimi zawirowaniami tworzonymi przez główkę, na pewno
musi być bardzo głęboko, zapas linki "to coś" wyciągało bardzo szybko przez kilkanaście,
kilkadziesiąt sekund, nie wiem dokładnie, ile. Stoję jak idiota, nie wiem co robić, nogi mi
się trzęsą, spoglądam na kumpla.
- Dawaj ją, albo wóz, albo przewóz, raczej siedzi, jakby wplątała linkę między kamienie,
już by porwała zestaw.
Lekko staram się pompować, ani drgnie, mocniej podciągam, nic. Jedno, dwa szarpnięcia - zero
reakcji. Pocę się jak diabli, mam wrażenie, że pot z głowy wpływa mi do butów. Ponawiam próbę,
jednak już stosując typowe zachowanie dla zaczepów. Mocne szarpanie, jestem lekko podłamany.
Wielokrotnie czytałem i słyszałem opowieści o murujących olbrzymach, o stukaniu w kij celem
"odwiązania" węgorza od palika po starym pomoście. Jednak zawsze traktowałem to
z lekkim przymrużeniem oka. I oto w tej chwili, w tej jednej sekundzie stałem się bohaterem
tych wszystkich opowieści, staram się przypomnieć, co inni wtedy robili… nic nie przychodzi
mi do głowy, męka, potworna bezradność…
- Nie ma co - w głowie jakby echem odbiły się słowa Andrzeja o wozie i przewozie - rwę zestaw,
na bank odhaczony wobler tkwi gdzieś między kamieniami.
Kij w linii prostej z plecionka, przytrzymuje szpule i czekam na kończący cala zabawę trzask.
Jednak trzasku nie ma, za to "zaczep" jakbym minimalnie podciągnął ku sobie, a może
mi się zdawało?
- Nie chce pęknąć - zauważam, wybierając kilkoma obrotami korbki więcej plecionki, ponownie
przytrzymuję szpulę i robię krok w tył.
W tym momencie czuję, że zaczep ruszył!
- Albo mam na końcu stuletni dąb, albo siedzi! - Andrzej przypala mi papierosa.
- Tylko spokojnie, na szpuli dna jeszcze nie widać, jest szansa powalczyć.
Tak, teraz wyraźnie czuję płynne, niezbyt gwałtowne szarpnięcia, to w lewo to w prawo. Jakie
szczęście, że to nie żyłka, zapewne przy pierwszej próbie zerwania trzasnęłaby jak nic. Zaczynam
powoli pompować, w tej chwili najważniejsze to odzyskać trochę plecionki. Jeżeli by teraz
odjechała jak przy braniu - nie mam szans na nic. Pompowanie odbywa się powoli, ale skutecznie
- odzyskuję linkę centymetr po centymetrze; ryba jakby idzie bokiem, odchodząc ku mej radości
w prawo od warkocza, w zatoczkę. Teren ten daje mi większe szanse na powalczenie, w nurcie
raczej nie miał bym szans.
- Sum na bank - stwierdza kumpel - i to nie byle jaki. Potwierdzam krótkim "ano".
Postanawiam wycofać się z główki i wejść na twardy ląd - delikatnie luzuję hamulec, pozwalając
lince na powolne wysnuwanie. Mimo odzyskanych kilku metrów, jest to ryzykowny manewr. Jednak,
jeżeli będę stał na główce przez cały czas, a ryba nie zmieni kierunku i dalej będzie płynęła
ku środkowi zatoczki, mogę nie mieć terenu do ewentualnej "pogoni" za lokomotywą.
Do niczego innego nie potrafię porównać tego, co mam na drugim końcu wędki. Ryba powoli, lecz
stanowczo prze ku zatoczce. Jestem na twardym ladzie. Idę brzegiem w prawo, linka prostopadle
do linii brzegowej, kroczę powoli za nim. Udaje się odzyskać kolejne metry na szpuli.
- Ty, i co ja mam z nią zrobić? - pytam Andrzeja - przecież tego nie da się wyciągnąć. Ona
płynie sobie gdzie chce, nic nie robiąc z tego, że jest na uwięzi.
Staram się wykorzystać fakt, że płynie a nie leży na dnie i pompując, podciągam bydlaka bliżej,
nadając mu "tor jazdy" bardziej dla mnie bezpiczny. Zaczyna zataczać łuk, zbliża
się do brzegu, jakby przyspieszył, korzystam i wybieram kolejne metry plecionki. Lekko luzuję
hamulec, przygotowując się na ewentualny gwałtowny odjazd. Monstrum nadal prze ku brzegowi,
na którym właśnie stoimy. Miejsce wejścia linki do wody znajduje się już około trzech metrów
od wystających z wody kamieni.
- Zgłupiała i postanowiła sama wyleźć na brzeg! - żartuje Andy.
Mi nie jest do śmiechu, przecież może nas dostrzec i się wystraszyć, a wtedy po prostu sobie
odpłynie, niewiele sobie robiąc z tego, że ma jakiegoś małego woblerka w pysku. Potężne targnięcie,
gwizd hamulca, sumisko odbija nagle z powrotem na środek zatoki. Mimo że ryby nie widzieliśmy,
na powierzchni tworzy się ogromny wir. Zbladłem. Zjawisko teraz przez nasz obserwowane zatkało
również kumpla.
- Błagam, zatrzymaj się - bełkocę przez zęby. Andy spogląda na kołowrotek.
- Nie jest dobrze - mówi. I ja spoglądam na szpulę i nie sposób się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
Punkt wejścia linki do wody mija środek zatoki, ryba prze ku przeciwległemu brzegowi, odbijając
lekko w lewo. Mam wrażenie, że będzie chciał wyjść z zatoki, a to oznaczałoby koniec. Jestem
w tragicznej sytuacji - chcąc obejść zatokę, musiałbym oddać mu więcej linki, może by starczyło...
Konsternacja, nie wiem, czy ryzykować, czy starać się z tego miejsca kontrolować walkę...
Co ja gadam, jaka kontrola?! Na żadne siłowe rozwiązania nie mam szans, na to miał wziąć kleń
lub boleń! Prawie ze łzami w oczach patrzę na uszczuplający się zapas na szpuli, tylko cud
w tej chwili może mi pomóc.mCudów jednak nie ma. To jest już koniec. Końcówka plecionki wyskakując
z klipsa, za który była zapięta, majestatycznie na wietrze opada na powierzchnie wody i powoli
zanurzając się, znika nam z oczu. Upuszczam wędkę na ziemię, nie mam siły jej trzymać, ręce
i nogi jak z waty. Siadam i ogarnia mnie jakiś nieznany dotychczas błogostan. Kiedyś niejednokrotnie
wyobrażałem sobie podobne scenariusze, jak to nie byłbym wku****ny po stracie ryby życia,
jednak jest inaczej. Nawet pokusiłem się o uśmiech, czułem jakbym dotknął jakiegoś tabu, przez
wieki ukrywanego, a dostępnego dla wybranych, otoczonego mitami i legendami. Czegoś nieosiągalnego,
czegoś, co raz na wieki pozwala się "powąchać", jednak nigdy nie daje się posmakować
do końca. Słowa tego nie opiszą, przynajmniej ja nie potrafię…
Siedzimy razem, mimo takiego końca przygody, mam dobry humor. Andrzej wyciąga rękę.
- Przybij piątkę - z trudem unoszę dłoń .
- Dzięki Ci Jędruś - obaj wiemy, o co chodzi, bez zbędnych słow.
Wracamy tak, jak żeśmy tu przyszli - mimo niedawnego wysiłku, idzie się lekko, nie przeszkadzają
pokrzywy i gęste zarośla. Idziemy w ciszy, chcąc jak najdłużej zachować wokół siebie aurę
niedawno przeżytego zdarzenia.
Na wale ostatnie spojrzenie w stronę rzeki...
Dziękuję Ci, Królowo.
Piecia