Sposób na letnie płocie
Data: 18-07-2003 o godz. 09:00:00
Temat: Spławik i grunt


Dwugramowy spławiczek znów dał nura pod wodę (znów nie wiedziałem czy to branie czy zaczep) a po chwili spora płoć trzepotała się przy brzegu. Chyba nieźle zanęciłeś? Nie, one lubią być rano przy samym brzegu odpowiedział chłopak i uśmiechnął się, co pewnie było reakcją na moje rozszerzone, zdziwione oczy.



Kiedy to było? Chyba gdzieś tak pod koniec podstawówki, w wakacje czasem łowiłem krąpie i jelce, czasem (częściej niestety) nie miałem brania. W każdym razie wtedy ryba wielkości dłoni była dla mnie nieosiągalnym marzeniem. A co tutaj mamy? Znany mi z nad wody kolega holuje takie płocie, że po prostu "kopara mi opada". Pogadałem, podejrzałem, dostałem patent i przez długie lata (do dzisiaj właściwie), mam swój tajny sposób na wakacyjne płocie, który za chwilę wam sprzedam.

Żeby patent był skuteczny bezwzględnie musi zostać spełnionych kilka następujących warunków:

1. Kiedy iść? Powinno być bezwzględnie ciepło (im cieplej tym lepiej), a dokładnie, żeby wybrać się na letnie płocie powinien to być któryś ze słonecznych letnich dni w kolejności. Jeżeli mamy we wtorek, środę, czwartek i piątek ładną bezdeszczową pogodę, to w piątek, w TV oglądamy pogodę i jeżeli podobna pogoda jest zapowiedziana na weekend, w sobotę o godzinie 5-6 bezwzględnie meldujemy się nad wodą. Jeżeli natomiast jest zapowiadana zmiana pogody spokojnie można sobie odpuścić, nie będą brały. W przypadku mojego Bugu zawsze się sprawdzało. Funkcjonuje to przede wszystkim w letnie miesiące, jeżeli jest ładna pogoda aż do końca września.

2. Gdzie iść? Moje łowisko letnich płoci jest bardzo charakterystyczne i tylko na nim zdaje egzamin opisywany patent. Jest to (w wyszkowskiej terminologii), opaska na kanałku, czyli usypany z kamieni wał znajdujący się 20 - 30 metrów od naturalnego brzegu. Woda pod wałem jest dosyć głęboka i wymywa wzdłuż całej budowli głęboką rynnę. Jeszcze za komuny widocznie istniały jakieś plany uregulowania koryta rzeki, usypano parę kilometrów kamiennych wałów wzdłuż brzegów i tak zostało. Zresztą podobne opaski widzę na Wiśle jadąc np. mostem Śląsko-Dąbrowskim.

3. Z czym iść? Jeżeli chodzi o sprzęt to najprostszy z prostych. Na początku używałem 3 metrowej bambusówki z kołowrotkiem o ruchomej szpuli marki DEWAR (kto pamięta to plastikowe cudo?), później rosyjskiej teleskopówki (to te brązowe szklaki, których pełno było na naszych bazarach). Obecnie mam leciutką kupioną za grosze teleskopówkę, Jaxon dł. 3,20 metra. Z kołowrotka zrezygnowałem już dawno zamiast tego założyłem amortyzator własnej produkcji.

Żyłka im cieńsza tym lepiej, górną granicę grubości powinna stanowić "czternastka", przy czym spokojnie wystarcza 0,10. Spławik trochę cięższy i bardziej pękaty niż w "uklejówce", ważne żeby kil nie był za długi, nie będzie wówczas zahaczał o kamienie. Ja (od wielu lat) mam swój ulubiony 2. gramowy spławiczek z balsy, po którego nieraz wchodziłem do zimnej wody. Haczyk oczywiście najmniejszych rozmiarów i co ważne żeby był cienki, bo od tego jest uzależniona kondycja naszej przynęty, czyli najważniejszego składnika metody.

Przynęta to zielone robaczki, kłódki, czyli po prostu larwy chruścika. Nie zapomnę nigdy jak wspomniany na początku kolega wędkarz wyskubywał spod kamieni jakieś dziwne, nieznane paskudztwa, po czym z pieczołowitą ostrożnością nakładał je na maleńki haczyk. Po chruściki wybieram się wieczorem w piątek i do sobotniego poranka przechowuję je w lodówce w małym płaskim pudełeczku wyłożonym mokrym papierem toaletowym. Na haczyk zakładam po dwie sztuki - jedną wszerz, drugą wzdłuż tak żeby grot był zakryty. Próbowałem zakładać po trzy sztuki, ale chyba wygląda to nienaturalnie, gdyż zauważalnie zmniejsza się ilość brań.

4. Jak iść? Nie jest to metoda dla lubiących stołeczki, podpórki i wiadra zanęty wrzucane do wody. Tutaj nie nęcimy i nie siedzimy w ogóle! Nie czekamy aż przypłyną ryby tylko sami ich szukamy! Ustawiam śmiesznie mały grunt 35 - 60 centymetrów i wolniutko krok za krokiem puszczam zestaw z nurtem, przy samym brzegu, między kamieniami, w każdy wirek i wsteczny prąd, jeszcze raz i jeszcze raz, branie?! Nie to zaczep. Zwiększam grunt i robię to samo tylko dalej od brzegu, jeszcze raz i jeszcze raz... kilka kroków do przodu i znowu przy samiutkim brzegu. Przynęta jest wleczona po kamieniach i trzeba się liczyć ze sporą ilością zaczepów (u was też mówi się uwady?) i zerwanych haczyków.

5. Na co iść? 80% moich zdobyczy w tego typu wyprawach to płocie. Właśnie nie płotki tylko pięknie ubarwione, grube płocie (kto delikatnym sprzętem holował 30 centymetrową płotkę ten wie, o czym mówię). Rzadko która ryba dorównuje jej siłą i walecznością. Pozostałe 20% to krąpie i leszcze, ale raczej niewielkie (czy leszcz jako ryba głębokiego nurtu nie żeruje w przybrzeżnych kamieniach?), czasami okonie. Dwa razy udało mi się capnąć jazia i raz klenia. Nie należę do łowców okazów (niestety), nie mam możliwości zanęcić łowiska, dlatego ta weekendowa, marszowa metoda jest dla mnie idealnym rozwiązaniem. Nie wymaga przygotowań, nakładów kasy a zabawa naprawdę jest super.

Obrazek sprzed kilkunastu lat. Cała kamienna opaska gęsto obsadzona gruntowcami - bo jak każe nadbużańska tradycja na jednego gruntowca musi przypadać, co najmniej 4 (albo i więcej) wędzisk. Do wody zaś wrzuca się odpowiednie, co do liczby wędek, ilości zanęty. Średnio worek mieszanki płatkowo-pęczakowo-kartoflanej na jedną wędkę. Zestawy (pamiętacie tzw. telewizorki?) pozarzucane prawie pod przeciwległy brzeg, wiadomo im dalej zarzucone tym lepiej. Na każdej potężnej wędce dzwoneczek, a raczej dzwon i mnóstwo ćmiących papierosy jegomościów wpatrzonych w ciemnobure wody rzeki.

Między ciężarowcami-gruntowcami kręci się chłopaczek w krótkich spodenkach z bambusówką. Z małego pudełka wyciągniętego z kieszeni zakłada jakąś niewidoczną przynętę i puszcza zestaw pół metra od kamienistego brzegu. Te małolat dalej zarzuć! Te małolat rosówkę załóż! Te małolat, co ty na pchły łapiesz?! Tymczasem przy milczących dzwonach gruntówek chłopak holuje ryby jedną za drugą. Na metrowym gruncie, pod nogami uzbrojonych w baterie gruntówek jegomościów! Nie muszę chyba mówić, jaką dziką rozkosz miał małolat widząc ukradkiem wlepione w siebie ślepia nadbużańskich wyg? Nie muszę chyba mówić jak czuł się dźwigając do domu siatkę wypchaną płociami i krąpiami? Nie muszę mówić, bo pewnie kiedyś czuliście to samo, razem czuliśmy się jak zdobywcy!!!

Emir - Maniek







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=449