Wspomnienie o Lutku
Data: 31-10-2002 o godz. 02:45:40
Temat: Bajania i gawędy


Lutek nie był strażnikiem wędkarskiego honoru. Ale też nigdy do tego miana nie pretendował. Jego życie składało się niemal wyłącznie z ryb i gorzałki. Lub tylko z ryb, kiedy brały. Wiosną, latem i jesienią - jego siwa głowa jaśniała na tle przybrzeżnych drzew nad jednym z augustowskich jezior. Kiedy siedział na własnoręcznie zbudowanym pomoście wiadomo było, że czas chwycić wędki i iść w jego ślady. Brała ryba. Gdy o świcie zjawiałem się na pomoście obok, krzyczał: - Co tak późno dzisiaj? Idź tu do mnie, tutaj biorą!

Drugiego takiego pomostu, jak ten Lutka, nad jeziorem nie było. Dokładnie na wprost, tuż za kładką zaczynał się spad, prowadzący do lejkowatego dołka. I chociaż wszędzie obok głębokość nie przekraczała półtora metra, lutkowy dołek schodził do pięciu. Po prawej stronie na dnie tkwiły pnie z zatopionej tratwy. Były to bowiem czasy, kiedy Kanałem Augustowskim spławiano jeszcze wielkie transporty drewna do tartaku w Augustowie.

W tych dołkach siedział leszcz i gruntowa płoć, które Lutek nęcił z roku na rok, z miesiąca na miesiąc i dzień w dzień. Kiedy zaczynał się sierpniowy żer leszcza, Lutek schodził na pomost i w kwadrans łowił kilka złotych ryb. Potem kibicował swoim gościom. Kiedy zaś był sam, siadał na pieńku na skraju kładki i przyglądał się cieniom ryb w wodzie. Potrafił tak przesiedzieć pół dnia.

Kiedyś, w wietrzny wrześniowy dzień, zawołał mnie na pomost, abym pomógł zawiązać haczyk. Drżące ręce i powykręcane palce Lutka odmawiały już posłuszeństwa, a w pobliżu była wielka ryba. - Przyszła - szeptał - przyszła tak jak zawsze. Rzucaj obok... Łowiliśmy wtedy płocie. Pierwszy raz w życiu widziałem takie ryby. I wtedy też dopadłem swoją największą, po dziś dzień. Bez dwóch deko, kilówkę.

Bywało, że Lutek konspiracyjnie rozkazywał: - Łowimy ukleje. Dwa słowa i wszystko było jasne. W parne noce urywałem się ukradkiem z domku rodziców i wychodząc nieraz oknem, gnałem z gruntówką do Lutka. Łowić w nocy na jeziorze nie było wolno. Mimo to - węgorze były chyba jednymi z moich pierwszych, większych ryb. Łowiło się nawet metrowe. Widok samodzielnie struganych widełek, wyskakujących ze szpary między deskami pomostu i szmer zwojów żyłki niechętnie oddawanych z pomarańczowej szpuli Rexa pamiętam doskonale do dzisiaj.

Lutek łowił namiętnie nie tylko węgorze, ale i szczupaki. Dzielił je na trzy rozmiary. "Do kila", "pięć kilo" i "potwory". Takiego "do kila" wyjmował zawsze na żywca, obławiając dokładnie zatopione drzewa koło pomostu. "Dokilowce" często były na granicy wymiaru, ale Lutek nie był drobiazgowy. "Pięciokilowce" miewały po dwa, trzy kilo i zdarzały się dość często. Kiedy zaś na wodzie nie podskakiwał spławik od żywcówki - były tylko dwie możliwości. Albo brakło żywca, albo "potwór porwał i potargał wędkę". Żywcówka bowiem leżała na pomoście zawsze.

Byłem wtedy młodziakiem, któremu ledwo co wąs sypnął się pod nosem. Nikt w rodzinie nie wędkował. Miłości do wody uczyłem się sam, także od Lutka. Dopiero potem przyszedł świadomy wybór wędkarskiej drogi i wypracowanie własnych zasad wędkarskiej etyki. Dochodziłem do nich sam, łowiąc coraz skuteczniej. Nie zapomnę jednak nigdy pierwszych okazów, wyrywanych wodzie trzęsącymi się rękoma, w towarzystwie Lutka.

Od 10 lat nie ma go już na rybach. Nie słychać jak pokrzykuje na wnuki baraszkujące w domku na skarpie. Pomost Lutka - mocno spróchniały i przekrzywiony przez ustępujący wiosną lód - przywaliła stara olcha. Nikt już na niego nie wchodzi, nikt z niego nie łowi. I chociaż Lutek nie zawsze był w zgodzie z wędkarskim regulaminem, brakuje go nad wodą. Kochał swoje jezioro, a ono lubiło jego. Kiedy się z nim rozstawał, było jeszcze rybne. Tak je zapamiętał, kiedy odwiedzał po raz ostatni. Dzisiaj i ono oddaje ducha...

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=48