Jest tu jeszcze kilka jezior. Mam nadzieję, że nie zrobią im krzywdy. Czas leczy rany - podobno.
Już pół godziny stoję i gapię się przed siebie. Trzeci papieros kończy się żarzyć pod butem. Niepowstrzymana kropla łzy ściekła mi po policzku. Nie, ja nie płaczę - to od wiatru. Ściskam w ręce nie do końca rozłożony spinning i tak dzisiaj mi się nie przyda. Bo i po co jak nie ma wody. Już kilka lat temu słyszało się tu i tam "będą spuszczać". Choć tama ma już ponad setkę lat i gdzieniegdzie popękała, to jednak czas mijał, człowiek przyzwyczaił się do tego gadania a i tak woda była. Raz mniejsza, raz większa, ale była. Kapryśna, zazdrosna bywało, że niebezpieczna. Z drugiej jednak strony piękna i hojna. Ileż to kilometrów zdreptałem jej brzegiem? Ile przerębli zimą wywierciłem? Ile nocy nie przespałem?
- Darku! Czy ty to widzisz? Wyrwało mi się, choć nie ma tutaj mojego kompana. Lepiej jednak żebyś tego nie oglądał. Lepiej pamiętaj te okonie, co w grudniu pomagałem ci wyciągać je na lód. Te płocie łowione na wiosnę pod zamkiem. Nawet to, jak żeś się skąpał w zimie po pachy. A teraz... Teraz to najlepiej w ogóle tutaj już nie przyjeżdżaj. Już nie warto. Nie to, że wody nie ma. Jest przecież Kwisa, która wygląda teraz jak smętny strumyk. No i jest z hektar lustra.
Są i tam "wędkarze". Pracują. Zebrali się przy tamie, otoczyli ostatnią kałużę i "wędkują". Machają wędkami jak wyrobnicy. Co jakiś czas słychać wiązankę - to ryba "się spięła". Sukces należy się wytrwałym. Ruski teleskop wygięty w pałąk świadczy, że zdobycz będzie duża. Sąsiad pomaga podbierakiem i czterokilowy sandacz cieszy oko. Tym razem nie miał prawa się zerwać - mocna kotwica siedzi pod płetwą grzbietową. Na brzegu poruszenie. Zazdrosne spojrzenia. Wędki zaczęły szybciej pracować. Znów lecą joby...
Chyba zaczęło mocniej wiać, bo mam całą mokrą twarz. Cholera - nie wziąłem chustek. Wycieram w rękaw.
Dzwoni telefon. Patrzę na wyświetlacz - "Darek - kom."
- Jak ci powiem to nie uwierzysz... Czochę spuścili.
Daniel "jesiotr" Grygorcewicz