Sitcom nr 2 - odcinek 2
Data: 19-09-2003 o godz. 15:35:00
Temat: Bajania i gawędy



A oto ciąg dalszy „Sitcomu nr 2”. To druga część opowiadania o wędkarskiej wyprawie, pisanego wspólnie przez Pogawędkowiczów. Akcja zaczyna się toczyć bardzo wartko - zapraszamy więc do śledzenia zmagań bohaterów z... no właśnie - jaką wielką rybę mogli zaciąć w bużańskim dołku?

Miłej lektury - Redakcja


- Ale cię umęczył - wytrzeszcza oczy Zbyszek, który właśnie przybył z pomocą - uważaj, bo jak dostaniesz jakiegoś leszcza, albo brzanę - to cię w całości do domu nie dowiozę. Jak ja nie lubię jego złośliwego chichotu, kończącego się zawsze kaszelkiem palacza. Kiedy jednak patrzę na siebie, całego w bąblach i oblepionego błotem - przyznaję - wyglądam idiotycznie.

Powoli się podnoszę, odstawiam gruntówkę, kiedy kątem oka spostrzegam potężne szarpnięcie na federze. Kijek nie tyle się ugiął, co razem z podpórkami wpadł do wody. Chwytam go w ostatniej chwili i nawet nie muszę zacinać. Na drugim końcu czuć rybę. I to nie byle jaką. Śmiech Zbyszka dawno już umknął z prądem rzeki - teraz stoi skupiony obok mnie i spogląda to na wędkę to na wodę. Holuję powoli, spokojnie, ryba wychodzi z nurtu pod brzeg - trzeba będzie ją spokojnie podciągnąć pod prąd, bo zejść się nie da. Zbyszek moczy siatkę podbieraka, przytrzymując papierosa w zębach. Na wodzie widać wir i ryba odbija do dna. Kilkakrotnie zgrzyta hamulec. Wreszcie naszym oczom ukazuje się piękny jaź. Zbyszek podbiera go pewnym ruchem. Zadowolony spoglądam na rybę i mówię - Dobrze, że tamten mnie tak przygotował - to przy tym się już nie zmęczyłem.

Robimy kilka zdjęć ryby, po czym delikatnie wypuszczam ją do wody. Gdyby to był leszcz, jego los byłby zapewne całkiem inny, ale w jaziach ani ja, ani Zbychu nie gustujemy. Zarzucam znowu pickera, zaś gruntówką macham w stronę rafki. Być może w jej pobliżu czai się jakaś brzana? Kiedy po założeniu dzwonka odwracam się od wody, Zbyszka już nie ma. Z oddali słychać dźwięk jego elektronicznego wskaźnika w kołowrotku na sumowej gruntówce. Czyżby sum? W biały dzień?

Zbychu szybkim, aczkolwiek pewnym biegiem, uprzedzony moją nauczką podążył w stronę wędziska. Zbieram się i nie zwracając uwagi na mój, tyle co rozprawiczony, nowy sprzęt, poniesiony adrenaliną biegnę za nim w stronę miejscówki. Nagle słyszę: A mam cię dziadu! Co jest u licha? - myślę smagany zimną poranną rosą po policzkach, biegnąc dalej. Kiedy wygrywam walkę z chaszczami i staję za plecami kumpla, widzę akcję, która raduje każdą wędkarską duszę...

W tym samym czasie podbiega do nas kolejny z naszej paczki, Krzycho, zwany historycznie od nazwiska Rumunem.

I wtedy jak na komendę krzyczymy jednocześnie zza pleców Zbynia: O, kurde!!!

Nad pięknym, aczkolwiek surowym brzegiem Bugu, w ciepłych promieniach sierpniowego słońca widzimy bowiem taki obrazek: człowieka w walce z naturą, a właściwie Zbyszka z jego sławną "sumką", jak zwykł nazywać swoje wędzisko, które dzierży mocno w rękach, wygięte w pałąk niczym trzcina na wietrze.

Zbieg wydarzeń wymazuje wszystkie wcześniejsze nasze założenia: rozkładanie namiotów, ognisko, śniadanie, jeszcze zimne piwo...

Teraz w naszych umysłach kłębią się setki myśli, rad i pomysłów.

Co chwilę słychać terkot hamulca kołowrotka i sączone z mozołem słowa z ust Zbyszka: Teraz tyyyyy...., a teraz.....jaaaaa. Zbyszek na zmianę oddaje linkę i pompuje. Trwa to chyba całą wieczność zanim widzimy gigantyczny wir i odjazd w głąb nurtu.

Stoimy nad brzegiem gotowi do pomocy na każdą komendę, która mogła rozbudzić nas do działania. W końcu, jak na rozkaz, pada z naszych ust: Widziałeś, ale to musi być smok?!

- G...o, nic nie widziałem! Mam większe zmartwienie. Jestem pewien, że nasz umowny wymiar ochronny jest przekroczony i to znacznie, ale czy uda się wyholować tę rybę? Miało być trochę on, trochę ja, ale na razie to raczej Jego Wysokość Sum ciągnie i niewiele sobie robi z tych pierwszych minut holu – myśli kłębią się w mej rozpalonej holem głowie.

Zmęczenia też jakoś nie mogę zarejestrować, chociaż łapa zaczyna trochę boleć. Wyciągam paczkę papierosów, próbuję przypalić, nic z tego - ręce mi się trzęsą. Ktoś wyjmuje mi papierosa z ust, wkłada z powrotem przypalonego, nawet nie kojarzę, kto to był,. Ślepię się w punkt, gdzie niknie żyłka. Patrzę na szpulę - połowy linki już nie ma i nic nie wzkazuje, żebym coś z niej odzyskał.

Ryba się zatrzymuje. Może teraz? Podciągam ją trochę w naszą stronę. Sumowi jednak nie podoba się moje zachowanie i następuje kolejny odjazd.

Ciekawe, czy gdybym był o 50 kg lżejszy i miał narty wodne, to mógłbym za nim popływać? Koledzy mają różne opinie. Jeden mi każe popuścić hamulec, drugi przykręcić. Ja na wszelki wypadek nie dotykam do niczego – zostaje, jak było. Ktoś z tyłu puka mnie w bark, kątem oka widzę szklaneczkę jednorazową z napojem - sok z dodatkiem, a w zasadzie dodatek z sokiem. Podły serwis - bez lodu. Odzyskuję trochę żyłki, ale składam to na karb zmiany kierunku przez rybę, a nie tego, że ją przyciągnąłem. Ryba jest bliżej środka rzeki, coś jakby pływała w kółko - może zabunkrowała się w jakimś dole?

Jesteśmy w miejscu oddalonym ok. 30-40 m od miejsca, gdzie rozpoczęła się walka. Kiedy ja to przeszedłem? Z tyłu słyszę: Pół godziny za Tobą, teraz może być już tylko lepiej… Tak im się tylko wydaje, ręce bolą, nogi jak z waty.


fot. Jacek Serżysko

Przez chwilę myślę, czy nie poprosić o zmianę. Głupi pomysł - a jeśli sum się urwie? Albo wyholuje go ktoś inny? A może to ryba życia? Nie, trzeba to zrobić samemu. Jak będzie ogromne bydlę, wróci do wody, ale wolałbym takiego do 1,5 m. Z łba i kręgosłupa ugotowałoby się halaszle, część usmażyło, a i kilka filetów może uda się gdzieś uwędzić?

Jadłem dwa razy w życiu wędzonego suma - poezja! Łosoś czy węgorz nawet się nie umywają. A ile taki wędzony może wypić! Moje przemyślenia trwają kilka minut, a rybsko pływa sobie w tym czasie środkiem rzeki. Chyba za szybko go zacząłem wędzić, bo sum zaczyna spływać z nurtem. Drepczę za nim po brzegu; całe szczęście, że brzeg jest w miarę łatwo dostępny.

Jeden z kolegów melduje, że leci po podbierak, ktoś go powstrzymuje: - A na co mu ten podbierak założysz? Ktoś będzie właził do wody, może nawet dwóch będzie potrzeba.
A ryba jakby stawia mniejszy opór, odzyskuję trochę żyłki - ryba odpływa, znowu trochę żyłki - znowu ryba odpływa, ale tym razem chyba więcej żyłki zostaje na szpuli kołowrotka. Linka niknie w wodzie coraz bliżej brzegu, ale nadal jest to spory kawałek. Próbuję suma oderwać od dna i nic, nawet nie drgnie.

Docierają do nas dwaj wędkarze ze spinningami. Łowili kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, gdzie stałem i usłyszeli nasze rozmowy. Przyszli popatrzeć. Coraz więcej tych kibiców, ale będzie obciach, jak mi się nie uda!

- Minęła godzina – słyszę meldunek zza pleców.
- Cholera, rybie to zamelduj - ja już mam coraz bardziej dość. Któryś z chłopaków coś mruczy, że nie mam szans. Bodaj by się twoje słowa w g...o obróciły. Godzina walki, coraz większe nadzieje i tak ma się skończyć? Nie są to może parlamentarne odzywki, ale znamy się tyle czasu, że bierzemy to wszystko na wesoło. Mnie może jednak już niedługo nie być do śmiechu.

Ryba jest kilkanaście metrów od brzegu. Jeden ze spinningistów mówi, że tam jest niecałe 2 m wody, ale 30-35 m dalej w wodzie leży kilka zwalonych drzew. Jest też spory dół, więc lepiej, żebym nie pozwolił rybie tam zbytnio hasać. Uszu w zasadzie taki sum nie ma, ale jakby usłyszał mojego kibica - próbuje płynąć w tamtą stronę. Dobrze, że nie przyszło mu to do głowy wcześniej - nie ma już tyle siły i z kilkunastu metrów skracam dystans do 8-10 m. Sum łukiem zbliża się do brzegu...

cdn.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=520