Był taki dzień
Data: 01-10-2003 o godz. 08:25:00
Temat: Spinningowe łowy


Jest taki dzień w roku. No, góra dwa dni, które pamięta się długi czas. W szarości wypraw, średnich wyników i przeciętnych ryb te dni to miód dla wędkarskiej duszy. Słodycz ta jest bardzo potrzebna, by móc za każdym razem idąc na ryby łudzić się, że to właśnie dziś doświadczę choć namiastki wędkarskiego absolutu. W moim przypadku dawne to dzieje, ale pamiętam jakby było wczoraj.



Niebo ołowiane jak zaśniedziałe główki dżigowe. Kręcę się po domu bez celu. Nosi mnie. Już chyba tydzień nie byłem na rybach. Patrzę znów przez okno. Pada. A niech to, taka okazja. Zwolniłem się wcześniej z pracy by załatwić coś na mieście ale dość szybko się uwinąłem i zostało mi sporo czasu. Tak więc byłem posiadaczem wolnego popołudnia. Żeby tylko nie ta pogoda. Jeszcze chwila dumania; za i przeciw. Szybka decyzja: jadę na ryby. Pakować za wiele nie musiałem. Plecak z gumami i kołowrotkiem stoi w dyżurnym miejscu. Ciepłe ciuchy i przeciwdeszczówka na grzbiet, wędka w rękę. Jakaś nie dogryziona w pracy kanapka i mineralna lądują w kieszeni. Rzut oka na rozkład autobusów. Za sześć minut jest "dziesiątka". Zdążę - przystanek MZK mam pod domem.

Wszystkie na świecie przystanki dla wędkarzy niechaj wyglądają jak pętla na podmiejskiej "10" w Bolesławcu. Ileż to kilometrów nabiłem wysiadając w jakichś zapadłych wsiach by dojść nad wodę. A tutaj? Tutaj jednym okiem zerkając na przystankowe ogłoszenia drugim można śledzić spławik na wodzie. Przy dobrym zamachu można dłubać okonki na paprochy, opierając się o słup z rozkładem autobusów. Ale dzisiaj nie tutaj zacznę. Żwirownia ma z 30 hektarów więc tylko zdążę obłowić co lepsze miejscówki. Odbijam w lewo. Wieje i pada więc cicha zatoka może okazać się zasobna w grubego zwierza. Właśnie, jeśli chodzi o rybki to chęci me podążają w kierunku sandacza i ewentualnie okonia. Taki też i zestaw. 150 metrów 0,18 nawiniętej po sam brzeg młynka. Wędzisko trochę za sztywne, ale odkąd połamałem po miesiącu łowienia typową sandaczówkę zarzekłem się - żadnych wklejanek. Została mi jeszcze jedna, ale jest tylko do 10 g wyrzutu, a "zandery" czasami wymagają wabika i ze 2 dkg.

Gum ci u mnie dostatek to i problem duży: która? Sumując wszystkie moje ślęczenia nad pudełkami z dylematem w oczach, jaką to tym razem nadziać na dżiga, wychodzi, że zmarnowałem na gapienie się w plastik z tydzień czasu. Pochmurno to i dzień szybko zgaśnie - nie ma co przeciągać, zakładam perłowego, 7. centymetrowego twistera.

Zatoka nie jest za głęboka, ale czasami obdarzyła mnie niczego sobie rybami. Macham. Opada do dna. Podrywam. Jest! Nie, nic z tego, to tylko jakiś kołek. Nie było go tutaj wcześniej. Rzut oka na skarpę i sprawa się wyjaśnia - niedaleko brzegu wystają z wody gałęzie, ktoś nawrzucał sporych krzaków do zatoki. Złośliwość czy też przemyślana robota? Niemniej jednak przynęta zostaje w wodzie. Zakładam nowego gumaka i omijam te łowisko szerokim łukiem - przyjdę tu następnym razem i wymacam miejscówkę, teraz brak na to czasu.

Zdzieram obuwie po piachu, zatrzymując się przy co bardziej obiecujących dołach i górach. Nawet nie wiem kiedy minęły 3 godziny. Żeby chociaż puknięcie. Nic. Tak nędznie dawno nie było. Pewnie to ta pogoda. Leje przez cały dzień. Zaczynam marudzić jak stary rep. A to ciśnienie, a to wiatr. Zawsze jest wymówka by tylko nie przyznać się, że klęska wynika z własnych umiejętności. A raczej ich braku. Jeszcze mam nadzieję. Może przy wyspie - tam zawsze kręci się drobnica. Rozpaczliwe rzuty kończą się rwaniem. Dobrze wiedziałem, że na dnie jest zaczep ale jak dłuższy czas mi nie bierze to zaczynam kombinować. Z reguły przekombinowuję.

Czuję, że przemakam. Deszcz nie jest intensywny, ale taki jak ten: monotonny, upierdliwy i permanentny potrafi przeszyć nawet OP1 (wojskowy uniform gumowy). Dopiero szesnasta. Do autobusu jeszcze sporo czasu, ale prawdę powiedziawszy mam już dość. Siadam pod drzewem i zażeram się kanapką. Popijać nie muszę, bo chleb jest już dość namoknięty od deszczu. Dokumenty! Skoczyłem z przerażeniem. Grzebię w plecaku ale na szczęście włożyłem je do worka. Suche. Patrzę na wodę - ale martwica. Ten zbiornik zawsze był tajemniczy i skryty. Nawet po upalnym dniu, z wieczora, na tafli niezbyt dużo "kółek" po drobnicy. A przecież wiem, że jest jej sporo, tak samo jak okazów. Teraz to modelowy przykład wyjałowionej wody. Zrobiło mi się jeszcze smutniej. Ale nic, trzeba odbębnić swoje do czasu zbawcy z Miejskiego Zakładu Komunikacji.

Doszedłem do miejsca gdzie żwirownia zwęża się do szerokości około 40 metrów tworząc swoisty "kanał" łączący dwa zbiorniki. Stary, gdzie już nie kopią i nowy, gdzie ryją w piachu. O ile na tym pierwszym da się chodzić brzegiem dość wygodnie to ten nowy jest raczej niedostępny. Wysokie i niestabilne skarpy ze żwiru gotowe w każdej chwili runąć. Tak więc niejako z przymusu "kanał" był ostatnią miejscówką przed zejściem do domu.

Zakładam 5 cm kopyto - "motoroila" z brokatem. Dobry zamach, mimo wiatru, starcza by przynęta spoczęła na drugim brzegu. Na nim sam piach więc i obaw nie mam, że się gdzieś zaczepi. Rzut. Opad. Trzy obroty korbką. Opad. Trzy obroty... i tak dalej. Może wierzchem. Rzut. Bez opadu ściągam. Może trochę agresywniej. Rzut. Opad. Ostre podciągnięcie. Opad. Skręcam żyłkę. Podszarpuję. Nic, nic i jeszcze raz nic. Ostatnie kilkadziesiąt metrów brzegu obławiam już niedbale. Zaraz autobus. Właściwie to nawet nie wiem czy szarpnął pod wierzchem czy przy dnie. Aż się pogubiłem gdy poczułem solidne kopnięcie. Ale wygięty kij świadczył, że jeszcze wisi. Nie był dobrze zacięty, jednak nie ryzykowałem poprawki. No proszę, ładny okoń. Taki z 30cm. Na razie do siatki z nim i rzucam dalej. Ale co to, żyłka nie opada. Zwisa spod szczytówki. Przecież tam jest z 7 metrów. Zacinam. Znowu siedzi. Trochę większy.

Rzut kolejny. Opadło, ale w międzyczasie coś szarpało żyłką. Podnoszę z dna i... znowu zawisł. Ciągnę. Idzie z oporem. Czuję jak targa łbem. Ten jest na prawdę duży. Cholera spadł, ściągam więc dalej. W połowie drogi trzepie coś szczytówką i... siedzi. Co tu się dzieje!? Ściągam z oporem. Walczy zaciekle. Jak miałby nie walczyć - ten to ma chyba już cztery dychy? Chwyt pod skrzela nie jest dobrym pomysłem. Czuję ostry ból i krew zalewa mi rękę. Nie ma czasu na pierdoły, wycieram o spodnie, a wabik z powrotem do wody. Słyszę za plecami jak podjeżdża autobus. O, nie. Czołgiem mnie stąd nie wyciągną. Choćbym miał człapać na piechotę do domu. Zresztą jest następny za dwie godziny. Z zamyślenia wyrywa mnie pulsujący ciężar na wędce. Też będzie spory.

Patrzę na rękę. Krew cieknie ciurkiem, a dłoń czerwona jakbym kogo zarżnął. Rękojeść wędki z korkowej zrobiła się mahoniowa. Rzeczywiście okoń jest niczego sobie. Ląduje w siatce, a ja z musu zajmuję się pielęgniarstwem. Kawałek mokrej chusteczki higienicznej robi za gazę. Urywam pasek ścierki do wycierania rąk i zaciskam opatrunek. Na razie wystarczy, a teraz do roboty... Nie będę zanudzał opisami holów, bo w większości były podobne. Tylko te największe czterdziestki woziły się trochę dłużej. Jak jeden spadał zaraz siadał na jego miejsce drugi. Pod wieczór gumę zakąsiły jeszcze trzy sandacze, ale raczej marnej postury.

Okoni naliczyłem 34 sztuki. Najwięcej było takich po 35 - 37 cm. Kilka trochę mniejszych ale rodzynki to trzy osobniki: 40,5; 42 i 43 cm. Aparatu do fotek nie wziąłem. Robienie sobie samemu zdjęć lustrzanką z czasówką plus lampa to koszmar. Żeby chociaż był tu druh Jarek. Nie mógł - dyżur w pogotowiu. Ale patrzę na zegarek. Dziewiętnasta, to już powinien być. Dzwonię. Relacja była krótka, jego reakcja podejrzanie spokojna. Nawet nie dał po sobie poznać, iż jest przejęty ale czułem, że ze złości nadgryza kabel od słuchawki.

Czas do domu. Jest na tyle jasno, że widać taflę wody. Prócz drobnego deszczyku nie dostrzegam żadnego poruszenia na wodzie. Żwirownia jest niemała i kto by pomyślał, że na tylu hektarach tylko w tej, niczym nie różniącej się od innych miejscówce zagryzają kapitalne pasiaki? Dopiero wsiadając do autobusu poczułem jaki jestem mokry. Po każdym kroku zostawiałem na podłodze sporą kałużę wody. Aż kierowca się odwrócił patrząc z politowaniem jak na przygłupa.

Wcale nie musiał mnie wyciągać, choć zadzwonił pierwszy. Na drugi dzień już razem z Jarkiem czesaliśmy wodę. Pogoda była podobna ale nie padało. Nie było też i ryb. Znaczy się były ale już nie to co wczoraj. Brały niemrawo i często spadały. Wyjąłem a właściwie wydłubałem dziesięć sztuk. Jarek trochę mniej. Wymiary ich też były o wiele mniejsze. Nie trafiłem już "czterdziestki". Zmieniły im się też gusta. Tym razem chętniej pukały w białe kopyto z czerwonymi paskami.

Po takim dniu jak wczoraj zrobiłem się wybredny i kręciłem głupio nosem na te 10 sztuk, które w innych okolicznościach byłyby świetnym wynikiem. Choć wczorajsze ryby w większości wróciły do wody to prawdopodobnie nie złowiłem żadnej z nich ponownie. Specjalnie ich nie znakowałem, ale te zacięte dzisiaj jakoś tak mi się wydały trochę inne.

Tym razem już wziąłem aparat. Dobrze że Jarek miał swój, bo w całym zamieszaniu zapomniałem zmienić baterii. Może przy dziennym świetle jeszcze by kilka fotek ujął, ale mój Canon pożera sporo prądu i ładując lampę padł jak szwagier na weselu.

Na koniec dodam, że zdarzenie miało miejsce we wrześniu i męczyliśmy te łowisko jeszcze dobrych kilka miesięcy, aż do zamarznięcia wody. Trafialiśmy jednak tylko pojedyncze sztuki, żadnej już rewelacji. W tym roku firma przestała wydobywać żwir i ostatnim jej zadaniem było zlikwidowanie tzw. szkód górniczych. Po prostu buldożerami zaczęto równać wysokie skarpy. Pastwili się również nad "naszym" kanałem. Zresztą ryją jeszcze tam dziś. Z niecierpliwością czekam kiedy sobie już pójdą. Co prawda ze spinningiem kręcę się czasami między spychaczami, ale jaki przyzwoity i dobrze wychowany okoń będzie zagryzał w takim huku? Za to wieczorem, kiedy fachowcy zwijają sprzęt, nieśmiało z dziur wychylają się mętnookie sandacze. Ale to już zupełnie inna historia...

Daniel "jesiotr" Grygorcewicz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=536