Łebskie dorsze
Data: 02-10-2003 o godz. 08:00:00
Temat: Morskie opowieści


Długo trwało zanim zasiadłem do pisania, ale stało się. Chciałbym opowiedzieć o mojej pierwszej wyprawie na bałtyckiego dorsza.



Zebraliśmy się na kutrze o 5 rano. Ekipa z Grudziądza była już przygotowana i pozajmowała miejsca. Okazuje się, że wbrew pozorom miejsce jest bardzo istotne. Miałem się o tym przekonać podczas łowienia. Komplet 12 osób plus 2 przypadkowe, które nie miały rezerwacji i popłynęły za naszą zgodą. Do łowiska mieliśmy ok. 25-30 mil, więc trzeba było ruszać.

Wielu boi się choroby morskiej i dlatego nawet nie wsiada na kuter. Na ograniczenie skutków tej przykrej dolegliwości są dwa sposoby: tabletka lub alkohol. Starzy wyjadacze nie biorą nic. Tym, co się boją polecam "setkę", aby oszukać błędnik. Jak ma bujać, to lepiej w głowie, niż pokładem. Niektórzy mimo tego, że pływają cyklicznie raz w miesiącu, też się boją morskich dolegliwości. Bywa różnie.

Wypłynęliśmy. Atmosfera jest przyjazna i wszyscy są podekscytowani. Rozmawia się o pogodzie, wietrze, bujaniu i oczywiście o dorszach. Nie o okazach, lecz o ilościach. Po cichu szepcze się na temat szypra, czyli po ludzku sternika. Okazuje się, że większość załogi łowi już 2 lata, raz w miesiącu. Pogoda jest idealna.


Po drodze popatrzyłem na sprzęt. Obowiązuje spinning dorszowy. Długość od 2,4 do 2,7 m; cw. 100-250 g. Nie gardzi się też przerobieniem teleskopówki na ciężki kij spinningowy. Kołowrotek o stałej szpuli, gdzie wchodzi ok. 200 m żyłki 0,4-0,5, lub grubej plecionki. Na końcu pilker, czyli kawał ołowiu teoretycznie imitujący np. śledzia. W praktyce ma skakać po dnie i w miarę szybko do niego schodzić. Waga od 100 g do 200 g. Im cięższy, tym szybciej będzie na dnie, ale po kilku godzinach łowienia możemy mieć pewność, że zabolą nas ręce. Ozdobniki to małe, gumowe lub włosowe zachęcacze zakończone kotwicą lub hakiem. Mają one sprowokować słabo widzącego dorsza do ataku. Często brania następowały właśnie na nie, a nie na pilkera.


Po około dwugodzinnym rejsie dopływamy na łowisko. Kuter zwalnia, a wszyscy rzucają się na stanowiska. No, może nie wszyscy. Jeden śpi, dwóch "choruje". Łowię z lewej burty na dziobie. Stop i pilkery lądują w Bałtyku. Chwila emocji i zero brań. Po około 10 minutach odpalamy silnik i następuje zmiana łowiska. Kutry wyglądają mniej więcej tak:




Jeden może zmieścić od 8 do 30 wędkarzy. Standard każdego z nich jest inny. Na niektórych na przykład nie ma WC. Płyniemy dalej. Wszyscy są czujni i czekają, aż szyper zatrzyma kuter. Stop. Pilkery plum i żyłka schodzi z kołowrotka na głębokość ok. 30 m. Łowienie to nic innego, jak rytmiczne podrywanie pilkera z dna i opuszczanie. Po chwili ktoś na rufie łowi pierwszą sztukę. Napłynęliśmy na ławicę. Strasznie jestem ciekaw momentu brania, ale ten upragniony moment niestety nie następuje. Na pokładzie lądują dwa dorsze i ponownie następuje zmiana miejsca połowu.


Próbujemy tak kilka razy, aż wreszcie się udaje. Na wędkach zaczynają pojawiać się ryby. Oczywiście prym wiedzie rufa. Czuję na swoim kiju coś ciężkiego i zaczynam zwijać żyłkę. Idzie ciężko i trwa długo. Wreszcie go widzę. Ma jakiś kilogram i jest zaczepiony dziwnie za oko. Nie wiem czy brał, czy ja go zabrałem. To kolejna ciekawostka. Dużo ryb łowi się przypadkowo – za grzbiet, brzuch, lub inną część ciała. To standard, którym nikt się tym nie przejmuje i nawet nie myśli, że to nie fair. Liczy się sztuka. Po kilku godzinach bilans wygląda różnie. Od jednej sztuki, do dziesięciu u najlepszego. Mnie udało się złowić cztery. Wszystkie są niewielkie i według mojej oceny ich waga waha się od 0,8 do 2,5 kg.


Płyniemy dalej i przez około dwie godziny szyper nie znajduje ławicy. Jego praca polega na ciągłym obserwowaniu sonaru i właściwej interpretacji jego wskazań. Buja coraz bardziej i wzmaga się wiatr. Na szczęście świeci słońce i nie ma ani jednej chmury. Chwilami nie widać nic poza bałwanami fal. W pewnym zaś momencie naliczyłem 10 kutrów obok siebie. Dorsze biorą różnie. Nie jest to uderzenie, lecz wyraźnie czuje się jak "siadają". Nie są wielkie, bo podobno to jeszcze nie pora na okazy. Za ciepła woda po upalnym lecie. Kumplowi bierze większy i widzę, że hol naprawdę sprawia mu trudność. Potrzebny jest hak, bo inaczej nie wyjmie go na pokład. Ma ok. 3,5 kg i jest to największa sztuka wyprawy. Czasem zdarza się, że do przynęty ruszają dwie (dublet), albo więcej sztuk. Na zdjęciu udało mi się uchwycić triplet, czyli 3 sztuki na raz.


Przez całe przedpołudnie cykl się powtarza. Napływamy, hamujemy, zarzucamy i wyciągamy. Jeżeli są, to zostajemy aż do braku brań. Jak nie ma, to szukamy ich gdzie indziej. Na dziobie buja najbardziej. Fala jest już na tyle duża, że co jakiś czas zalewa pokład. Straszna ślizgawica. Należy bardzo uważać. Niestety, kolega na chwilę o tym zapomina i ląduje na pokładzie z nogami do góry. Potem był szpital, narkoza i nastawianie barku. Plus złamany obojczyk. Na szczęście stało się to na koniec wyprawy, więc długo nie cierpiał. Siniaki i obicia to rzecz naturalna.

Refleksje i podsumowanie... Wędkarze dorszowi to niekoniecznie ludzie łowiący ryby na lądzie. Złapali bakcyla i pływają. Wypłynięcie kosztuje 100 - 120 zł, ewentualne wypożyczenie sprzętu 20 zł, pilkery – średnio 10 zł/szt., ewentualny nocleg ok. 20 zł. Wyjazd nie jest tani i większość wędkujących nastawiona jest na pozyskanie jak największej ilości ryb.

Trochę o liczbach. Na 14 osób każdy złowił dorsza. Nawet ten, który większość czasu "chorował" w kajucie, na koniec jednego wyciągnął. Najlepszy miał 20 sztuk. Obliczam, że mniej więcej, w czasie naszego rejsu, złowiono około 140 sztuk dorsza bałtyckiego. Na pytanie, czy można nic nie złowić – odpowiedź brzmi – chyba, że się tego chce. Oczywiście pod warunkiem, że znaleziono ławicę.

Słyszałem o dniach, kiedy z wyprawy przynoszono po 1 - 2 szt. Bywają jednak dni, kiedy jedna osoba łowi 50 sztuk. W moim odczuciu płynie się po dorsze, a nie na ryby i z obserwacji niestety wynika, że takie jest nastawienie większości łowiących. Powodzenie wyprawy zależy od szypra. Jeżeli zna morze, wie gdzie kierować łajbę, to nikt nie wróci o kiju. Podstawa to wiedzieć, gdzie szukać.

Metoda połowu przypomina trochę wędkarstwo podlodowe. Szarpak, tylko na większą skalę. Po kilku godzinach boli nadgarstek lub ramię. Ważne jest miejsce na kutrze. Najlepsza teoretycznie jest rufa, bo daje łowiącemu największe pole manewru. Dziób jest chwiejny i narażony na fale. Szyper odczytuje sonar i zanim wyhamuje, ławica jest już pod pokładem lub z tyłu. Dodatkowym utrudnieniem jest łowienie po zawietrznej, czyli z burty przeciwnej do kierunku wiatru. Łajba dryfuje i zanim pilker dotknie dna często jest już pod pokładem. Zwinięcie 150 gramowego zestawu z 30 metrów trochę trwa i kosztuje sporo wysiłku.

Najlepsze na wyprawy dorszowe są miesiące zimniejsze. Wyprawa, którą opisuję miała miejsce na początku września i dla zimnokrwistych dorszy nie jest to czas żerowania. Im zimniejsza woda, tym większa szansa na okaz. Największe okazy łowi się na wrakach. Tam też ze zrozumiałych względów zrywa się najwięcej pilkerów.

Wędkarstwo morskie to nie subtelne i delikatne muskanie wody czułym zestawem. Tu liczą się mięśnie, refleks i doświadczenie. Klimat wyprawy jest niepowtarzalny. Atmosfera przygody, zapach morza, odrobina ryzyka. Kto nie lubi nie czuć lądu pod nogami i nie widzieć brzegu, niech lepiej sobie odpuści. Morze to nie miejsce dla typowych, ciepłolubnych szczurów lądowych. Kto czuje się wilkiem morskim i chciałby spróbować, temu życzę pomyślnych wiatrów i 15-kilogramowej sztuki na kiju.

orzech







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=538