Butelkowe płocie – cz. 1
Data: 17-10-2003 o godz. 09:00:00
Temat: Spławik i grunt



„Butelkowe płocie” – tak ze znajomymi nazywamy płotki, które są celem naszych późnojesiennych wypraw. Może to nazwa mało wychowawcza, ale na pewno bardziej obrazowa od rozkładanych rąk, które mają to do siebie, że z czasem jakimś dziwnym prawem oddalają się od siebie i powodują u słuchaczo-oglądacza wyraz niedowierzania na twarzy.

Butelka piwa Tyskie Gronie mierzy sobie równe 25,5 cm. Płoć tego rozmiaru nie powala na kolana. Ale gdyby tak dodać z 10 cm? Można, trzeba tylko przemóc tropikalne upodobania serwowane przez miejską elektrociepłownię, pożegnać się z pilotem od telewizora i pogodzić z tym, że wełniane skarpetki drapią w giczoły. Wystarczy jeszcze zwlec się o czwartej rano, zaparzyć termos gorącej herbaty i z równie zaspanym kompanem zameldować o piątej rano na łowisku.

Późna jesień darzy polskie krajobrazy deszczem i przenikliwym wiatrem. Zacinające strugi wody wypełniają polne bruzdy i przywiędłe łąki i tytaniczną pracą wypłukują z nich organiczne resztki, by na koniec oddać się rzekom, które przybierają mętno-kawowy kolor i serwują rybom zimową kolację. W jeziorach silne wiatry przewracają do góry nogami letnie rozkłady temperatur. Nagle okazuje się, że trzcinowiska kryją w sobie resztki osowiałej drobnicy, a stoki podwodnych górek, które latem stanowiły ołtarz wędkarskiego poświęcenia, świecą pustkami. Natura ma swoje odwieczne prawa - wraz z nadchodzącą zimą zmieniają się i miejsca, i kulinarne upodobania ryb.

Późna jesień to „wielkie żarcie” – tak można określić ten okres, który pozwala przygotować się przyrodzie do zimowego zastoju. Płoć nie jest tu jakimś wyjątkiem. Przedzimowa gorączka zmusza ją do intensywnego pobierania pokarmu. Pokarmu, który zapewni jej odpowiedni zapas energii na długie, zimowe miesiące. Nie zaspokoją już rybiego apetytu kulki ciasta gliglane w paluchach czy też z pietyzmem parzony pęczak. Jeżeli ryba będzie miała do wyboru takie specyfiki i mięsną przekąskę, wybierze to drugie. Jeżeli tą przekąską będą kolonie racicznic, to z pewnością w ich pobliżu spotkamy płocie i to nie takie wakacyjne pistolety, łowione z wczasowego pomostu, ale dorodne okazy, niejednokrotnie przewyższające swym rozmiarem butelkowe minimum.

Na „swoje” płocie wybieramy się, gdy tylko deszczowy, jesienny stereotyp ustępuje miejsca mroźnemu wyżowi. Wówczas to zamiast potarganych wichrem zwałów chmur jawi się o świcie ostro świecące słońce, w promieniach którego skrzą się kryształki przymrozku, a bezwietrzna pogoda rysuje cichą i nostalgiczną barwą lekko przymglony horyzont. Czasami okres ten przypada na schyłek października, czasem trzeba poczekać do trzeciej dekady listopada – tu nie ma reguł, bo i przyroda takich nie uznaje. W każdym razie, kilka dni takiej ustabilizowanej pogody wróży powodzenie wędkarskim wyprawom.

Nasze późnojesienne wyjazdy na płocie skupiają się na kilkudziesięciohektarowym jeziorze, o misowatym kształcie i takim też ukształtowaniu dna. W akwenie na głębokości ok. 7-9 metrów znajduje się rozległy blat, zaczynający się w odległości 20-30 metrów od brzegu i ciągnący przez około 40 metrów w głąb jeziora, aż do gwałtownego uskoku dna. No cóż, łowisko wręcz podręcznikowe, a gdy dodać do tego twarde podłoże usłane koloniami racicznic, czego więcej potrzeba do wędkarskiego szczęścia?

Jesienne płocie nie gustują w pszenicy. Ba, nawet łubin – wakacyjny killer na okazy tego gatunku – nie zdaje listopadową porą egzaminu. Tu trzeba mięska, tak na haczyku, jak i w zanęcie i na tej bazie opieram swoje futrowanie. 1,5 kg markowej, płociowej zanęty spokojnie wystarczy na całodzienną zasiadkę. Ważne jest, aby zanęta była ciemnego, przechodzącego w czerń koloru. Ponieważ po rozrobieniu zanęty takie często są mało spoiste, warto pamiętać o paczce kleju, który pozwoli dostosować lepkość kul do odległości i głębokości nęcenia. „Sianie” rozpadającym się futrem po powierzchni wody to niezbyt miły widok.

Do zanęty dodaję mięsnych rarytasów. Standardem jest tu ćwiartka kolorowej pinki. A jeżeli pinka, to i klej, gdyż robactwo to rozbija kule w expresowym tempie. Pinkowe proporcje ulegają zmianie, gdy mam do dyspozycji kompostowe robaczki w odpowiedniej ilości, tj. około 100-150 szt. Wiem, że to dość makabryczne zajęcie kroić te ruchliwe stworzonka, ale chcąc nadać zanęcie odpowiedni aromat i konsystencję, trzeba się przemóc. Niepokrojone kompościaki czmychną z zanętowych kul, zanim te na dobre zaczną pracować po opadnięciu na dno.

W filmie „Oto Ameryka” szokowano widzów sceną, w której zmyślni Amerykanie miksowali i wypijali koktajl z czerwonych robaków. Bo to takie pożywne… I faktycznie jest. Jeżeli kogoś nie odstręcza myśl o krojeniu robaczków, to nie powinien mieć oporów przed takim eksperymentem. Doradzam jednak dokładnie opłukać robaczki z ziarenek piasku przed miksowaniem i nie chwalić się rodzinie swoją pomysłowością. W każdym razie, rozrzedzenie takiego miksu wodą i rozrobienie tym zanęty znacznie uatrakcyjni płociowe papu. Nie bez sensu będzie też pozostawienie sobie kilkudziesięciu sztuk kompościaków jako mięsnej wkładki.

Jeżeli ktoś jest prawdziwie wędkarskim desperatem i nie odstrasza go litościwe, sąsiedzkie popukiwanie się głowę, powinien przejść się do osiedlowego sklepu z mięsem i poprosić o zlanie krwi z dostawczych tacek. Przyznam – miałem ułatwione zadanie, gdyż mama mojego kolegi, także moczykija, będąc jednoosobowym personelem małego stoiska mięsnego, ze zrozumieniem potraktowała moją prośbę i bez zbędnych ceregieli co tydzień odstawiała mi litrowy słoiczek pełen brunatnego płynu. Naprawdę, ostrożne dozowanie krwi do zanęty jest jak najbardziej celowe w przedzimowym okresie. Odradzam natomiast takie wynalazki ja suszona krew. W moim przypadku niejednokrotne eksperymenty z tym cudactwem nie szły w parze ilością łowionych ryb.

Kolejnym dodatkiem, który powala (może nie dosłownie) płocie na płetwy, są konopie, o których napisano już tyle, że powielanie tych informacji nie ma większego sensu. Dodam tylko, że do późnojesiennych łowów nie używam prażonych konopii, które za bardzo rozbijają i windują zanętę. Wolę całe ziarenka, moczone i gotowane aż do wyłuskania się spod skorupek białych kiełków. Woda po gotowanych konopiach to także świetny dodatek, więc warto zlać sobie jej trochę do słoiczka, by nad wodą okrasić tym zanętę.

Płociową zanętę warto wzbogacić jeszcze o dwa elementy. Pierwszy z nich, jak najbardziej dostępny i – niestety - dość drogi, to gołębie kupy, czyli odchody, jak to się poprawnie pisze. Nie polecam porannych spacerów po miejskim rynku i zbierania ptasich gówienek. Wędkarskie szaleństwo także ma swoje granice. Chociaż…, skoro można miksować kompościaki? W każdym razie jest to rewelacyjny komponent zanętowy i warto go wypróbować.

Drugim takim dodatkiem są - owiane mgłą tajemnicy - suszone i mielone racicznice. W sklepie nie do kupienia, a co za tym idzie w zasadzie niedostępne dla statystycznego spławikowca. No cóż, pozostaje rękodzieło. A to wymaga samozaparcia, cierpliwości i odpowiednich warunków, bo suszone racicznice wydają dość intensywny i specyficzny zapach. Jedno jest pewne – naprawdę warto spróbować tego dodatku, choćby po to, żeby skonfrontować tajemnice mistrzów z rzeczywistością. W moim skromnym przypadku, a używałem racicznic wycyganionych od kolegi tylko kilka razy, płocie na pewno nie brały gorzej niż zwykle. A to też już jakiś sukces…

Te powyższe rozważania stanowią tylko nieśmiały wstęp do kulinarnej alchemii i stanowią pewną, podręczną i najprostszą wariancję stosowanych przeze mnie dodatków. Warto bowiem pamiętać, że im mniej elementów składa się na całość, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo awarii tej całości. A mówiąc bardziej wędkarsko – nie przeginajmy z tymi dodatkami do zanęt. Futer musi być dość mięsny, cały opaść na dno i skutecznie „pracować” – proste, prawda?

cdn.

Adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=557