Butelkowe płocie – cz. 2
Data: 04-11-2003 o godz. 09:25:00
Temat: Spławik i grunt



Butelkowe płocie lubią sobie pospać. Nie budzi ich rodzący się nad rankiem przymrozek, tak jak nie budzą ich pierwsze, słoneczne promienie, ścielące się długimi cieniami nadbrzeżnych drzew na zmartwiałej tafli jeziora. Dopiero gdy słońce nieco odważniej wychynie znad przymglonego horyzontu, a powietrze straci swą bezwstydną klarowność, w której każdy stuk i trzask brzmi jak karabinowy wystrzał, płocie nieśpiesznie i leniwie zaczynają szukać porannego posiłku.

Taoistyczne podejście późnojesiennych płoci do doczesnych problemów nie idzie, niestety, w parze z naszym umiłowaniem do wygrzanej pościeli – jeziorko, będące celem naszych wyjazdów, jest także mekką innych miłośników spławikowych zasiadek. I choć miejsc do wędkowania jest nad tym jeziorem sporo, to naprawdę te najlepsze można policzyć na palcach jednej ręki. Problem jest tym większy, że o najbardziej rybodajnych kładkach wiedzą wszyscy. I z tego to powodu, a nie z umiłowania dla srogich przymrozków, wyjazd na butelkowe płocie ma miejsce o wiele wcześniej niż nakazywałaby to logika. Zajęcie przyzwoitego miejsca zwiększa szanse na udany wędkarsko dzień.

Jest coś mistycznego w tych nocnych wyjazdach, kiedy odpalany w samochodzie papieros okrywa mgiełką zapomnienia tulące się w zakamarkach umysłu resztki sennych widzeń; gdy w blasku leniwie zamiatających pobocza świateł lśnią perełki nadchodzącej zimy, a zmarznięte lampy uliczne okrywają żółcią wiejskie uliczki i chodniki. Jakiś „ktoś”, zawiany bardziej niż wrota stojącej w szczerym polu stodoły, próbuje wrócić do domu z gminnej zabawy, stawiając szeroko kroki i wspomagając się niewzruszoną opoką przydomowego ogrodzenia. Jacyś „oni” tkwiący w zaparowanym wnętrzu Malucha i raczący się w mdłym świetle samochodowej lampki resztkami hucznych imienin. A potem, gdy reflektory samochodu ledwo lizną tablicę, oznaczającą kres wiejskiej cywilizacji, z przyprószonych siwizną polnych bruzd uderza cisza, taka zastygła i bezgłośna cisza krajobrazu…

Wraz z przejeżdżanymi kilometrami ożywa wędkarskie serce. Wypita naprędce kawa pobudza wyobraźnię i rozwiązuje zaspane języki. Czy będziemy pierwsi? Czy „nasza” kładka będzie wolna? Czy wiatr podaruje sobie jeszcze jeden dzień urlopu? Wśród zaparowanych szyb dudni śmiech z pierwszego opowiedzianego kawału. Mruczące głosem zmęczonego całonocnym dyżurem lektora radio ustępuje miejsca wrzuconej z trzaskiem kasecie. I ta towarzysząca gwałtownemu gadulstwu niecierpliwość, narastający niepokój, do którego żaden się nie przyzna… I znów cisza, i spokój, bo zbliżamy się do bramy ośrodka. I to wypatrywanie, i radość, gdy okazuje się, że dziś jesteśmy pierwsi…

Jest wcześnie, za wcześnie. Ogarnięci ciemnością suniemy prawie po omacku po deskach pomostu. Ktoś zerwał wykładzinę. Rano, kiedy szron zmieni się obślizgłą wilgoć, trzeba będzie uważać – gumowe podeszwy kaloszy lubią płatać figle. W końcu z cichym westchnięciem ściągamy z siebie ten cały, spławikowy majdan i siadamy na ławeczce. Jezioro jak wielka micha smoły znaczy swoją obecność ponurym wrażeniem otchłani. Nie ma sensu rozpakowywać rzeczy. Mamy jeszcze dużo czasu. Przed nami dwie godziny siedzenia, dwie godziny najpiękniejszego seansu poczęcia i narodzin dnia.

Misterium ostatnich tchnień nocy kreśli niczym niepokojona cisza. Dopiero warkot samochodowego silnika, który dociera nad jezioro o wiele szybciej niż sam pojazd, burzy ten spokój. Trzask zamykanego bagażnika, skrzypnięcie otwieranej furtki i szurające po igliwiu kroki napełniają życiem ten nocny posąg. „Zajęte?” – głos pytającego uderza zza naszych pleców. „A tam obok wolne? Nie wiecie? Dzięki, trzeba zająć, bo zaraz zwalą się inni” – głos niknie w ciemności, akcentując na koniec: „Mówiłem, k…, że trzeba wcześniej wyjechać…” A my w pozornym milczeniu, lekko się poszturchując i łapiąc za roześmiane pyski, wychylamy po kieliszku – za nadchodzący dzień i za frajerów, którzy lubią pospać…

Te pielgrzymki spóźnialskich trwają zwykle do momentu, gdy noc staje się szara, a z brzegu można dostrzec zarysy siedzących na pomostach postaci. Zanim jednak noc ustąpi wschodzącemu słońcu, pozostaje nam słuchać rozszeptanych, sąsiednich kładek i notować w pamięci półgębkiem opowiadane historie. Brzask jest sygnałem do pierwszych przygotowań: rozrobienia zanęty i uzbrojenia wędek. Póki co, jezioro dymi jak sagan niedzielnego rosołu i łowienie, choć już czuć jego smak, nie ma jeszcze większego sensu.

Do łowienia na dwudziestym, trzydziestym metrze nie potrzeba wyrafinowanego sprzętu. Ot, zwykłe odległościówki uzbrojone w przelotowe spławiki ze wstępnym dociążeniem. Na dobrą sprawę wystarczyłyby nawet przyzwoite teleskopowe wędki o dość szybkiej akcji i długości w granicach 4 m. Większe znaczenie niż ilość przelotek ma przy takim łowieniu sposób montażu całego zestawu. Oczywiście, fajnie się fryga leciutką matchówką. Ale ta fajność nie jest koniecznością. Wędkę uzupełnia kołowrotek o stałej szpuli, z nawiniętą markową „czternastką”, na końcu której zamocowany na krętliku powiewa przypon o dwa oczka cieńszy.


rys. Marek_b

Sercem całego zestawu jest spławik wraz z obciążeniem. On to bowiem w największym stopniu wpływa na odległość i celność rzutów. Do późnojesiennych połowów płoci na „swoim” jeziorze używam wagglera o wstępnym dociążeniu 5 g i wyporności 3 g oraz wklejonej, cieńszej antence. Spławik taki pozwala na wystarczająco dalekie rzuty oraz na stosunkowo szybkie sprowadzenie przynęty na dno, bo z dna biorą głównie butelkowe płocie. Cieńsza, ale dłuższa od zwykłej końcówki, antenka pozwala natomiast na lepszą obserwację brań, udelikatniając jednocześnie i tak już spory spławik.

Przy łowieniu wagglerem ze wstępnym dociążeniem staram się nie używać oliwek. Zdecydowanie wolę kilka większych śrucin, które w razie potrzeby mogę zbliżyć do siebie lub rozsunąć – stosownie do warunków, jakie panują na łowisku oraz sposobu pobierania pokarmu przez ryby. Poza tym zestawem dociążonym śrucinami można, moim zdaniem, rzucać celniej i dalej. Warunek jest jeden – przy dnie nie mogą występować zbyt silne prądy podwodne. Jeżeli takie są, lepiej założyć oliwkę, która skutecznie zakotwiczy zestaw.

O konieczności stosowania krętlika i montowania śrucinki sygnalizacyjnej na przyponie (główne dociążenie zestawu znajduje nad dnem) napisano już chyba tony artykułów. Ponieważ nie mam zamiaru mierzyć się z taką masą słowa pisanego, stosuję się karnie do tych zaleceń. Co więcej, bardzo je sobie chwalę. I choć nie rozumiem np. idei mocowania „na sztywno” przelotowego spławika, to ideę „śrucinkowo-krętlikową” w pełni popieram i polecam.


rys. Marek_b

Wędkarscy, współcześni „klasycy” doprowadzają mnie do czarnej rozpaczy. I nie rozpaczam bynajmniej nad ich intelektualną indolencją i nieznajomością tematu. O, nie! Powodem tych zgryzot jest moja niemoc w stosowaniu zaleceń klasyków. Takie wyhamowywanie zarzucanego zestawu – sprawa oczywista, trzeba to uczynić, żeby nam się zestaw nie poplątał. Niestety, kiedy tylko – zgodnie z radami - próbuję wskazującym palcem wyhamować lecący zestaw, delikatnie dociskając tymże paluchem żyłkę do rantu szpuli kołowrotka, kończy się to w najlepszym wypadku głośnym chlupnięciem i splątaniem wszystkich tych misternie zaciskanych na żyłce śrucinek. Próbowałem, nie potrafię i chyba nigdy się tak nie nauczę! Ponieważ jednak coś z tym prostowaniem frunącego zestawu trzeba było zrobić, więc zacząłem kombinować i wymyśliło mi się coś takiego. Otóż, poniżej nasady dłoni, tam gdzie nasi praprapradziadkowie sypali tabakę i niuchali ją z wielką radością oraz wiarą w zdrowotne jej działanie, łączą się dwa paluchy: wskazujący i kciuk. I tym to tajemnym miejscem lewej ręki wyhamowuję sobie lecący zestaw. Dla mnie tak jest prościej, łatwiej i wygodniej. I bardzo mnie to cieszy.


fot. Jacek Serżysko

Drugą zagadką, którą raczą mnie eksperci od metody odległościowej, jest wiązanie stoperów. Stoperki rzecz konieczna – wiadomo. Tylko dlaczego należy robić (najlepiej) te węzełki z żyłki? I tu także: próbowałem, sapałem, przeplatałem… Nawet gdy udało mi się zmontować taki supełek, to przy zaciskaniu przecinał on żyłkę główną. I tyle było z mojego sapania. Dlatego też używam gotowych, nanizanych na igłę czy też rurkę, stoperów z nici. Z małym jednak dodatkiem. Po zaciśnięciu węzełka (na mokro, oczywiście) poję go kropelką lub dwiema szybkoschnącego kleju (na sucho, oczywiście). Wierzcie, taki koralik jest o wiele bardziej trwały i nie ma tendencji do rozluźniania się.

Chwała jednak klasykom za stosowanie procy zanętowej! Tu moje zdolności manualne oraz wrodzona, aczkolwiek przyprószona wiekiem, łobuzeria mają pole do popisu. Nie dość, że łowisko zanęcone jest o wiele precyzyjniej niż w przypadku miotania kul dłonią, to jeszcze jakaś nutka satysfakcji zagra w sercu, gdy wystrzelona kulka spadnie prosto na antenkę spławika. Na tym pochwał nie koniec, bo składam głęboki ukłon w podzięce za wodoodporne markery. Po wysondowaniu łowiska, ustawieniu gruntu i obstrzelaniu spławika kulkami zanęty, warto pomalować żyłkę wychodzącą z rolki kabłąka. Po jakimś czasie okaże się, ze nasze wyobrażenia o odległości łowienia znacznie odbiegają od faktów.

Samo łowienie butelkowych płoci nie stanowi większej filozofii. Zarzucenie zestawu poza obszar nęcenia, opuszczenie dociążenia, podciągnięcie zestawu do miejsca nęcenia – vide malowanie żyłki markerem – i czekanie. Płocie, szczególnie te większe, biorą przynętę zdecydowanie. Pyknięcie, lekkie wystawienie spławika i już korek niknie pod wodą. A potem hol i, oby (!), terkot hamulczyka w kołowrotku. Czasem zdarza się jednak i tak, że przez godzinę, dwie brań nie ma, pomimo kombinowania z przynętą i gruntem. Cóż wtedy? Nic. Pozostaje tylko cierpliwie czekać. Jeżeli płocie są i żerują, to przypłyną prędzej czy później. Trzeba bowiem pamiętać, że lubią sobie one nieśpiesznie wędrować w poszukiwaniu pokarmu, a nasza zanęta ma im w tej wędrówce przeszkodzić i zmusić je do dłuższego przystanku.


fot. Jacek Serżysko

Na koniec, mając w pamięci życzenie Old_rysia, wspomnę o przynętach. Tak, jak pisałem wcześniej: to, co w zanęcie, to na haczyku, który dobieramy stosownie do przynęty. W swoich połowach używam albo pinki, albo kompościaków i pozostawiam w głębokiej niełasce ochotkę. Nie dlatego, że jakoś specjalnie jej nie lubię. Po prostu: zakładanie jej na haczyk, gdy przelotki wędki obmarzają lodem (wystarczy szczytówkę wędki zanurzyć do wody, żeby pozbyć się tego zlodowacenia), doprowadza mnie do szewskiej pasji, a moje zgrabiałe paluszki do stanu hibernacji. Żeby jednak czymś Oldika zaskoczyć, o ile to w ogóle możliwe, zdradzę mały sekret. Otóż, idąc sosnowym borem należy zadzierać mocno głowę do góry. Gdy wypatrzymy uschłe drzewo, to prawie możemy być pewni, że drzewko to gubi płatami korę. Wystarczy wtedy tylko podważyć odpadające płaty nożem lub śrubokrętem i wypatrywać w łyku takich małych, białych stworzonek, większych od białych robaków, a mylnie zwanych kornikami. Czasami, gdy marazm ogarnia spławik, a mnie widmo totalnej klęski, sięgam, o ile mam przy sobie, po te stworzonka. Przypłaszczek granatek, bo taka jest ich nazwa gatunkowa, to doskonała, ale i bardzo selektywna przynęta. Nie tylko na płocie i nie tylko na jeziora…

Jest coś magicznego w tym późnojesiennym wędkowaniu: może to smak ostatnich, brzegowych zasiadek, a może zapach zbutwiałych liści? Może nadzieja na złowienie kilku pięknie wybarwionych i tłuściutkich płoci? A może pełne ciemności oczekiwanie na wschód słońca i tęsknota za talerzem dymiących flaczków? A może wszystko razem tworzy tę niepowtarzalną atmosferę? Chyba najlepiej będzie przekonać się samemu…

adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=578