Z pamiętnika wędkarza - cz. 2
Data: 04-12-2003 o godz. 20:05:00
Temat: Bajania i gawędy


Rozdział II
Zaraziłem się
To miał być nasz pierwszy wspólny wyjazd na Mazury. Moja mama pracowała w państwowym zakładzie i udało jej się załatwić ten wypad. Wyobraźcie sobie trzy tygodnie na Mazurach - raj! Nie mogłem o niczym innym myśleć jak tylko o tym, kiedy wyjedziemy i jak tam będzie.



Tata na tydzień przed wyjazdem pożyczył od znajomego małą łódeczkę. Była biała, płaskodenna i naprawdę bardzo mała. Choć jak się później okazało przez trzy tygodnie bezpiecznie pływała z czworgiem ludzi. Mimo tego, że ja byłem dziewięciolatkiem a mój młodszy brat miał dopiero trzy lata to i tak było naprawdę ciasno.

Tata kompletował sprzęt, wyjął zakurzone wędki z garażu, wyciągnął nie wiadomo skąd torbę pełną różnych wędkarskich drobiazgów, zaniósł to wszystko do babci na stół i zaczął czyścić. Najpierw pokazał mi swoje wędki. Dziś to archaiczne i ciężkie kije, ale na tamte czasy były super. Najmocniejszym była Germina, mam ją zresztą do dziś i czasem używam do łowienia na żywca. Drugim kijem, który niestety skończył swój żywot był czeski spinning pomalowany przez ojca na niebiesko. Używałem go potem dość długo dopóki nie pękł, ale to już inna historia. Oba te kije złożył przykręcił do nich kołowrotki i oparł o starą trzydrzwiową szafę. Potem wyjął z pokrowca dwa ruskie spinningi. Były krótkie nie wiem czy miały po dwa metry, jeden był czarny a drugi srebrny. Do nich też przykręcił kołowrotki i oparł o szafę. Następnie z dna torby wyciągną brązowe pudełko, w którym miał kilka blaszek, spławików i dzwoneczków, po prostu pełen wypas wędkarza lat osiemdziesiątych.

Tatuś nie był maniakiem wędkarstwa; po prostu lubił czasem pomoczyć kija. Podobały mi się te jego zabawki, szczególnie Delfin, kołowrotek przy pomalowanym spinningu. Oglądałem go, jednak ojciec nie dawał mi się nim pobawić, może i dobrze, bo jego życie mogłoby się szybko skończyć, miałem wyjątkowy dar psucia. Coraz bardziej chciałem być już na wodzie z tatą, marzyłem, że da mi potrzymać wędkę, może nawet coś złowię. - Ja chcę jechać! - wszystko we mnie wołało.

Dzień przed wyjazdem wielkie pakowanie. Ciuchy, garnki, mała kuchenka elektryczna, jednym słowem, wielki zamęt i moje ogromne podniecenie. Już tak niewiele brakowało żebym mógł poczuć wodę, wielką wodę, już nie mały ciurek z malutkimi rybkami, ale wielką niezbadaną wodę. Nie mogłem długo zasnąć tego wieczoru, kręciłem się z boku na bok a w głowie miałem tysiące myśli. Wstawałem kilka razy zobaczyć czy rodzice się już spakowali, mama kazała mi iść spać, bo mieliśmy wstać o czwartej. Nic nie pomagało, nie mogłem zasnąć.

- Wstawaj, Michał! Wstawaj, jedziemy - delikatnie budziła mnie mama. Nie musiała długo tego robić, w mgnieniu oka byłem na równych nogach, ubrany z umytymi ząbkami i buźką. Byłem gotów, zwarty i chętny. Do samochodu, szybko, jedźmy strasznie się niecierpliwiłem, udało mi się tylko rozzłościć ojca. No, ale w końcu wyjechaliśmy. Rany, jaka ta podróż była długa! Nie dosyć, że maluch nie dostarczał jakichś specjalnych wygód to jeszcze ten mój upierdliwy młodszy braciszek. Zasnąłem, coś mi się śniło, o czymś marzyłem. Obudziłem się prawie na miejscu. Przed nami była wielka zielona brama z blaszaną koniczynką i biedronką. Teraz dopiero byłem podekscytowany. Dookoła gęsty las. W dole, między gałęziami świerków błyszczało jezioro. Serce waliło mi coraz mocniej, byłem już tak blisko a tu jeszcze jakiś cieć ledwo człapał do tej bramy. Już szybciej by było gdyby mnie wypuścili. No i w końcu je zobaczyłem. Wielka niebieska woda. Serce waliło mi jak oszalałe.

Całe to rozpakowywanie, obiady, spacery z rodzicami rozpłynęły się w mojej pamięci. Szczerze mówiąc z tego całego wyjazdu pozostały jedynie te wszystkie przygotowania, droga, ogromna ilość wspaniałych uczuć i...pływanie z tatą. Rano tata wypływał sam, potem wracał na śniadanie, skrobał piękne leszcze i wypływaliśmy wszyscy razem na krasnopiórki.

To był chyba piąty dzień wyjazdu, wreszcie udało mi się wyprosić tatę żeby dał mi połowić. Zarzucił mi zestaw zwinął luźną żyłkę i podał wędkę. Po czym poinstruował, co mam robić. Wpatrywałem się w długą antenkę spławika a z nieba lał się żar. Spławik w końcu drgnął, przytopił się i odjechał. - Tnij! - usłyszałem.
Zaciąłem, jednak ciężar kija i nieopisany opór w wodzie spowodowały, że moja zacięcie skończyło się w jednej trzeciej, jednak po chwili kij był już w jednej linii z żyłką. Tata złapał za niego i podniósł go trochę do góry - nie zwijaj - warknął, żyłka wysnuwała się z kołowrotka.
- Wstań i holuj ją na stojąco będzie ci wygodniej - powiedział. Nic mi to nie pomogło, nie miałem siły walczyć z tą rybą.
- Tato weź wędkę, bo nie dam rady - poprosiłem. Ojciec wziął kij i zaczął holować moją wielką rybę. W pewnym momencie weszła w zielsko, tato opuścił kij do wody. Po chwili kołowrotek znów zagrał. Jeszcze kilka chwil i wielka krasnopiórka była w podbieraku.

Była wielka, piękna i złota. Miała krwawo-czerwone płetwy. Nie mogłem się jej napatrzeć i nagłaskać. Ojciec siedział obok i podziwiał ją razem ze mną.
- No synku, ja takiej jeszcze nigdy nie widziałem. Byłem dumny, co prawda sam jej nie wyciągnąłem, ale byłem dumny.
- Tato następną wyjmę sam dobrze? - spytałem
- Dobrze synu. - odparł.
Założył nowego robaka, zamachnął się a spory spławik wylądował tam gdzie poprzednio. Tata włożył krasnopiórkę do siatki i usiadł na łódce. Ja ciągle wpatrywałem się w spławik. Słońce było już wysoko, tata zmontował sobie drugi kij i zaczął łowić obok.

Spławik nagle zniknął, bez zabawy, po prostu był i nie ma - zacinam! Opór był jeszcze większy, wstałem biorąc pod uwagę wcześniejsze rady ojca. Krasnopiórka walczyła nieugięcie i wtedy to się stało. To był moment, którego nigdy nie zapomnę. Zatrząsłem się, najpierw króciutko, delikatnie i niepewnie. Po chwili jednak poczułem to wyraźnie, moje nogi były miękkie. Adrenalina podskoczyła wysoko. To uczucie zna każdy z nas, ono zawsze jest takie samo, czy masz dziesięć czy pięćdziesiąt lat. To najcudowniejsze uczucie, na które czeka każdy z nas jadąc na ryby. Uczucie, które rozgrzewa nas, gdy mróz ścina krew w żyłach. Przepadłem, ryba szalała a ja trząsłem się i nie mogłem dać rady zwijać żyłki. W głowie kłębiły mi się myśli, również ta, która nachodzi każdego z nas ,,oby nie spadła". I udało się po kilku chwilach - tata podebrał ja do łódki. Ta była jeszcze większa od pierwszej. Oj, długo jeszcze trzęsły się moje nogi. Już nie chciałem tego dnia łowić. Oglądałem tylko te swoje wielkie ryby pływające w siatce. Już nigdy nie widziałem tak wielkich krasnopiórek.

Tego dnia w moim sercu nieznane dotąd uczucie znalazło nazwę, znalazło sens i wytłumaczenie. Zaraziłem się wędkarstwem. Zauroczyłem się nim do reszty, już nie tylko przyrodą, strumykiem czy wielką wodą jeziora. Zakochałem się w łowieniu ryb. Już miałem się nie wyleczyć z tej choroby, miałem poświęcać imprezy z kumplami dla samotnych nocy nad wodą, gorące chwile z dziewczynami dla kilku chwil gdzieś daleko nad nieznaną rzeka. Miałem wydawać ostatnie pieniądze na wymarzony kołowrotek, ale to wszystko miało dopiero nadejść. To wszystko było dopiero przede mną, moja wędkarska droga dopiero się zaczynała.

wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=623