Trollingowa saga - cz. 1
Data: 05-12-2003 o godz. 09:08:54
Temat: Spinningowe łowy


Trolling to metoda połowu drapieżników, która w dużym uproszczeniu polega na holowaniu przynęty za łodzią. Jak pokazują badania ankietowe - 60% wędkarzy uważa, że metoda trollingowa jest dostępna tylko dla snobów z silnikiem i echosondą i stanowi zaprzeczenie idei wędkowania. Dlatego pisząc tę opowieść, zdaję sobie sprawę z tego, jak wielu będę miał oponentów.



Swoje spostrzeżenia uważam jednak za tym bardziej cenne, że do grona przeciwników trollingu należałem sam, jeszcze jeden sezon wstecz. Wydawało mi się zawsze, że ciąganie przynęty za łodzią w tę i z powrotem musi być potwornie nudne. I niekoniecznie wymagające jakichkolwiek umiejętności od wędkarza.

Moja przygoda z trollingiem zaczęła się bardzo niewinnie. Mając w perspektywie czerwcowy wyjazd do Szwecji, gdzie trolling jest metodą powszechnie przyjętą, akceptowaną i stosowaną i wiedząc, że towarzysz wyprawy pasjami ową dyscyplinę uprawia, postanowiłem się trochę wprawić podczas wiosennych polowań na szczupaki.

Pierwszym krokiem było zakupienie stosownych przynęt trollingowych. I to nie z własnej inicjatywy. Zawsze mi się wydawało, że większość przynęt można z powodzeniem zastosować do "dorożki". Kiedy jednak pokazałem swoje pudło bardziej doświadczonym w trollingu kolegom, usłyszałem tylko głośne "Buauauhaha!". Za ten swój szyderczy śmiech powinni otrzymać tantiemy od warszawskiego Bassa, w którym naprędce i zachłannie powiększałem zapasy przynęt, przed obiecująco zapowiadającym się sezonem.

W pudle pojawiło mi się mnóstwo woblerów, często okazałych pod względem wielkości korpusu i steru. Szczególnie te przeznaczone do łowienia w Szwecji wykraczały znacząco poza moje tradycyjne pojmowanie przynęty szczupakowej. Okazało się, że przynęty mające 9-16 cm nie są niczym nadzwyczajnym. Tymczasem ja zawsze stojąc w sklepie drapałem się po głowie i dumałem - "kto to kupuje"...

Zanim jednak nastąpił wyjazd do Szwecji, przyszedł czas testów. Pierwsze z nich odbyły się na bardzo wymagającym łowisku. Wymagającym - bo jak się później okazało - już prawie bezrybnym. Było to jezioro Serwy, słynące niegdyś z dużych, sielawowych szczupaków i pięknych okoni. Z piękna pozostała jedynie krystalicznie czysta i głęboka toń wody o charakterystycznym kolorze, kwalifikującym ją na okładki reklamówek biur turystycznych.

Woda znana mi była tylko z opowiadań, dlatego też postanowiłem wytestować nowy, wspólny z Markiem_b, nabytek - echosondę Eagle Fishmark 320. Przyszedł wreszcie dzień testów. Załadowałem na łódkę cały niezbędny majdan, z monstrualnym, karpiowym podbierakiem włącznie. Wytarabaniłem się z trzcin i pełny nadziei rozpocząłem trollingową przygodę.

Zanim to jednak nastąpiło, odruchowo niemal, postanowiłem obłowić jakąś gumką spady przy trzcinie. Rzuciłem przynętę parę metrów od pasa trzcin i czekałem aż opadnie do dna. Czekałem, czekałem i czekałem... Ale się nie doczekałem. Wydawało mi się, że wiatr przemieszczał łódkę, dlatego przynęta unosiła się w toni i nie sięgała dna. Powtórzyłem rzut po ustawieniu łodzi na zawietrznej i znowu przydarzyło się to samo.

Nadszedł więc czas uruchomienia echosondy. Z wielkim namaszczeniem przykręciłem specjalny uchwyt do burty łodzi, podłączyłem kabelki do akumulatora i wcisnąłem magiczny przycisk POWER. Moc spłynęła nie tylko na echosondę ale i na mnie, spoglądającego w zachwycie na ekran, rysujący za pomocą jakichś diabelnych tricków to, co usłyszy. A urządzenie usłyszało coś dziwnego, bo pokazało 14 metrów głębokości.

Zacząłem z wolna wiosłować, a echosonda jęła pokazywać mi wszelkie nierówności dna, spady, dołki, górki. Wpadłem w taki zachwyt, że tuftałem się łódką jak mały parostatek, tnąc jezioro wszelkimi, możliwymi do wyobrażenia sobie cięciwami. To wzdłuż, to wszerz, to znowu po skosie. Wokół wysp zataczałem kółka, w pobliżu górek podwodnych kreśliłem esy - floresy. W tym całym szaleństwie brakowało mi jednego. Znanych z teorii, widzianych w instrukcji obsługi i niezmiernie spodziewanych łuków w toni, oznaczających, że pod łodzią właśnie znajduje się ryba.

Ani na początku, ani na końcu potwornych spadów (często sięgających na krótkim odcinku 20 metrów głębokości) nie widać było niczego, co choć trochę zakłóciłoby wiązkę fal odbijającą się jak piłeczka pingpongowa między dnem a czujnikiem echosondy. Przypominało to znaną z telewizji wymianę pomiędzy Grubbą a Kucharskim, kiedy obaj odbijali sobie bez żadnych przeszkód piłeczkę przez dobre pół godziny.

Mimo tak zniechęcających spostrzeżeń postanowiłem rozpocząć trollowanie. Mięśnie rozgrzane już wcześniej wachlowaniem a la królik z reklamy Duracella sprężyły się jeszcze bardziej i po chwili za miarowo chlupiącą łódką popłynął wobler Dorado Invader - 9 cm, w kolorze okonia. Obrałem taką trajektorię, która zapewniała, że pod łodzią nie będzie płycej niż 4 metry. Szybko się jednak okazało, że 4 metry dla Invadera w trollu to za mało i czym prędzej musiałem przeskoczyć na pięć i pół. Nie był to skomplikowany manewr, bo przy ostrych spadach wystarczyło przesunąć łódkę w bok, góra o metr.

Wiosłowałem jak jaki głupi, przytrzymując dolnik wędki butem i opierając ją samą o "spojenie" burty z ławką. Nie wiem ile minęło czasu, ale sądząc po tym, że przegapiłem zachód żółtego, a wyruszyłem na wodę rano - było to już dobrze ponad etatową dniówkę. W tym czasie nie odnotowałem żadnego zakłócenia pracy woblera poza dwoma czy trzema warkoczami roślin, jedną siatką kłusowników (wiecie, że na plecionce daje się to wyrwać z dna?) i kilkoma fragmentami urwanych żyłek wędkarskich.

Gdyby nie chęć stworzenia pozorów, że jestem kulturalny, streściłbym ten dzień w kilku krzepkich, męskich słowach, pachnącym piwem i papierosowym dymem. Nieodłącznymi atrybutami baru, w którym toczyła się dyskusja na temat dwóch ryb, skłusowanych poprzedniej nocy na Serwach właśnie. Jedna z tych ryb mierzyła 120 cm i ważyła 16 kilogramów, druga była znacznie drobniejsza, bo nie sięgnęła nawet "dychy". Jak wieść gminna niosła, obie znalazły nabywców, wszak w lokalnych barach rozpoczynał się sezon turystyczny.

Moja wędkarska duma zbudziła się i postanowiłem nazajutrz na nowo szukać okazów. Skoro - jak usłyszałem w barze - łowione są na ganty, drygawice, żaki, kozaki, sznury, kuszę, ościenie i "fazę", a ponadto wpadają w niewody rybaków - to przecież i na wędkę coś musi wziąć. Tak mi się przynajmniej zdawało...

Następnego dnia scenariusz moich poczynań się powtórzył z tą różnicą, że w dwóch miejscach, na głębokości między 15 a 25 metrów znalazłem małe, przemieszczające się stadka drobnicy. Jako że rybacy ocalili w tym jeziorze jeszcze plankton i narybek - podejrzenie padło na to drugie. Były to pewnie maciupkie sielawki, albo stynki, za którymi niestety nie czaił się żaden wymarzony i spasiony jak wieprz, sielawożerca.

Pod wieczór, z mocnym postanowieniem zakończenia przygody z trollingiem, postanowiłem obrzucić trzcinki przy brzegu. Ku wielkiemu zdziwieniu uczepił mi się jakiś szczupaczek w rozmiarach ledwo pozwalających rozpoznać gatunek, zaś w kolejnym rzucie uderzył całkiem przyzwoity cętkowaniec, który wywiając kilka młynków przyprawił mnie o wzrost poziomu adrenaliny i w tym też stanie był uprzejmy swojego niedoszłego oprawcę pozostawić. Wykonałem kolejny rzut spodziewając się prawem serii jeszcze potężniejszego brania. I kiedy wydawało się już, że nie nastąpi, poczułem nagłe zatrzymanie przynęty.

Po krótkiej chwili twardego, jednostajnego oporu rozpocząłem emocjonujący hol kilku szczupaków, krąpi i płoci równocześnie. Że niby co? Głupoty gadam? A właśnie, że nie. Ale o tym w następnym odcinku trollingowej opowieści...

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=625