Big game - konkurs
Data: 15-11-2002 o godz. 23:57:24
Temat: Konkursy


To prawda, że kiedy szykujemy się na jakąś wyprawę, przeglądamy wszystkie pudełka, tubki, skrzyneczki i wszystko co kiedyś potrzebne było do wędkarstwa. W mojej skrzynce leży spławik. Nie kupiony. Zrobiony ze skrzydła gęsi. Długi i gruby. Drut zamocowany oplotką z nici na grubszej części. I gdyby nie farba, jaką pomalowałem nici, zapomniałbym skąd go mam.



Jest rok 1964, Mazury. Co roku tu przyjeżdżamy z całą rodziną na urlop. Wakacje i pogoda marzenie. Po czterech latach zwiedzania z namiotami okolic jeziora Roś, Jagodna, Gołdapiwskiego i miejscowości Stare Juchy czy Morąg, mamy już swoją metę. Wieś Kuty koło Pozezdrza i jeziorko Krzywe (Kuty) w samym centrum wsi. Już nie potrzebny namiot. Wójt wsi, pan Kłossowski, chętnie odstępuje nam całą górę w swoim domku - czyli jeden wielki pokój. Są dwa wielkie łoża do spania, stół i krzesła. Na obiady jeździmy do Pozezdrza do jadalni - do baru. Ale obiady smaczne, zamówione i niedrogie.

Ojciec co wieczór razem ze starszym synem sołtysa, wujkiem (on też jeździł z nami), wychodził na ryby na noc. Węgorzy było bardzo dużo. Ja musiałem zadowolić się dzienną spławikówką z pomostu na plaży, kiedy to właśnie tam, pod drzewami, ojciec nadrabiał zaległości w spaniu. Jedyną przynętą były zbierane w nocy rosówki. Łowiliśmy wspaniałe leszcze. Na końcu pomostu było głęboko i nie trzeba było daleko zarzucać.

Nie zawsze jednak mogłem tam łowić. Kiedy ojciec z mamą zaplanowali wyjazd do Węgorzewa czy Giżycka, mieliśmy rezerwowe kije (leszczynowe Leszka - młodszego syna wójta). Bez kołowrotka, ale mocne. Brakowało tylko spławików. Na wsi jednak to nie jest problem. Robiliśmy je z pióra gęsiego. Były ciężkie i łatwo się zarzucało. Oplotki z początku nie malowaliśmy i szybko się niszczyła. Spławiki takie urywały się i szybowały daleko na wodę. Same straty. Pani Kłossowska malowała na dole drewnianą podłogę brązową, olejną farbą. Tą farbą zalewaliśmy oplotki. Biały spławik - dobrze widoczny na wodzie, był już zrobiony na cacy.

Bez ojca na plażę nie można było chodzić na ryby. Mieliśmy tajne miejsce. Na wodę od strony drogi dojazdowej, wychodził cienki i długi półwysep, cały zarośnięty trzciną, wysoką na ponad dwa metry. Od brzegu nie można było znaleźć przejścia. Jednak Leszek wiedział jak tam się dostać. Na końcu łowiska brzeg był piaszczysty. Z lewej i prawej strony rynna głęboka na jakieś dwa metry ciągnęłą się daleko jeszcze w wodę. Między tymi rynnami można było iść wodą w środek jeziora jeszcze dobre 20 metrów. Niestety z takiego łowiska byłoby nas widać z drogi. Łowiliśmy z lądu. Nie leszcze, ale okonie.

Haczyki były dosyć spore, rosówkę jednak można było nawlekać. Aby nie była obskubywana dawaliśmy połówki. Okoniowe branie rozpoznawaliśmy po natychmiastowym zatapianiu spławika. Wystarczało zaciąć i trochę się pomocować. Okonie były duże - 20-25 cm. Zdarzały się okazy ponad 30 cm, wtedy skakaliśmy z radości.

Pamiętam jednak jeden wypad. Ojciec przed wieczorem szykował się na nocny połów. Ja z Leszkiem postanowiłem uciec nad jeziorko. Słońce już zachodziło, na wodzie lustro. Zarzucamy zestaw - Leszek od razu ciągnie małego szczupaczka. Szybki hol - wyrwanie go z wody, zestaw ocalony. Mam i ja branie - zacięcie i nie mogę podciągnąć ryby. Kij zaczyna mi się prostować nad samym lustrem wody. - Puść kij - woła Leszek. Nie miałem wyboru, puszczam kij. Wędka rusza na wodę i zaczyna jak spławik się zanurzać. Patrzę na to i nie wiem co robić. Odpłynęła jakieś 20 metrów i zniknęła w toni. - Co to mogło być? - pytam Leszka. - Nie mam pojęcia, może węgorz? - odpowiada Leszek. - Co Ty. Taki duży?

Załamany bez kija siadam na piachu. Nagle widzę, że jakiś kawałek kijka pokazuje się na wodzie. To dolnik mojej wędki. Jest niedaleko, z prawej strony 30 metrów. Rozbieram się szybko i do wody. Podpływam spokojnie i po cichutku, żeby nie przepłoszyć ewentualnej ryby. Już mam go chwycić, a wędka nurkuje. - Tam jest jeszcze ryba - wołam do Leszka. Rozglądam się dookoła - nic nie widzę. Zaczyna się szarówka. Jeszcze 10 minut i po kiju. - Jest z twojej lewej - słyszę głos Leszka.

Patrzę - faktycznie. Wystaje koniuszek dolnika. Powolutku, teraz albo już nigdy. Wreszcie mam kij w ręce. Co teraz? Ciężko utrzymać się na wodzie. Leszek chociaż starszy o dwa lata i mieszka na Mazurach, nie umie pływać. Delikatnie podciągam się w kierunku brzegu. O dziwo, kij daje się przeciągać. Sam już nie wiem, czy to ciężar wędki, czy jest tam jeszcze ryba. Jednak wolę spokojnie przeprowadzić akcję. Wreszcie grunt pod nogami. Leszek podaje mi rękę. Gramolę się po spadzie do brzegu. Woda już tylko po kolana, trzeba zobaczyć co tam jest. Podciągam powoli do góry. Jeszcze coś widać. Na haku najeżony ogromny okoń, patrzy na nas zdziwiony. Czerwone płetwy, z bliska bardzo widoczne stoją nieruchomo. Zaczynam go podciągać. Już jest na stoku. Teraz tylko ślizg po lustrze wody, prosto na płyciznę. Tylko o tym pomyślałem. Nie zdążyłem jednak nic zrobić. Z głębiny wynurzyło się ogromne cielsko i jednym łykiem skasowało nam okonia. Jaki powstał gejzer - już pisać nie będę. Oniemiały i przestraszony zauważyłem, że kija w ręce też nie mam.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=65