Ożywić kawałek blachy
Data: 27-12-2003 o godz. 22:50:00
Temat: Spinningowe łowy


Każdy łowca troci pamięta swoją pierwszą rybę spod znaku tłuszczowej płetwy. Choć minęło już dobrych parę lat, wspominam tę chwilę, jakby wydarzyła się wczoraj. Dzień był wyjątkowo mroźny. Słupek rtęci wahał się między 10 - 14°C poniżej zera. Od dwóch dni słońce przebiegało nieboskłon zupełnie nagie, odrzucając na później płaszczyk z chmur.



Mroźny wyż na dobre zagościł nad Pomorzem. Przemierzałem ze spinningiem rzekę, obławiając co ciekawsze miejsca (zwykle zaznaczone przez poprzedników wydeptanymi na śniegu śladami). Kolejne przewężenie i zwalone do wody drzewo. Miejsce skrupulatnie, rzut za rzutem, obławiam woblerem. Nic się nie wydarzyło. Zmiana przynęty. Posyłam ciężkie, mosiężne, głęboko wytłoczone wahadło pod drugi brzeg. Pozwalam by zatonęło i wpłynęło pod drzewo. Czuję jak pracuje. Cyk, cyk, cyk – miarowo obraca się w wodzie. Nagle ustaje i zamiast miarowego cykania czuję trzy całkiem spore łupnięcia – łup, łup, łup. Zacinam, choć jeszcze nie wierzę w swoje szczęście – mam rybę! Kolejne młynki utwierdzają mnie jednak w przekonaniu, że to rzeczywiście ryba. Troć była niewielka. Na tyle jednak duża, by przenicować moje poglądy na temat przynęt. Od tego pamiętnego momentu zacząłem pokładać nadzieję także w blachach wahadłowych. Z czasem życie weryfikowało moje poglądy. Okazało się, że nie zawsze i nie wszystkie ryby biorą chętnie na blachę. Są dni, godziny, miejsca, kiedy prym wiedzie wobler, guma czy obrotówka. Jednak kiedy tylko mam możliwość, to łowię blachą. Już nie tak ciężką i „toporną” jak tamta pierwsza mosiężna. Zawsze to jednak wahadło.


Niby zwykła blacha

Dobre trociowe wahadło spełnia jeden podstawowy warunek: podczas prowadzenia MUSI wpadać w ruch obrotowy. Wszystkie „martwe” wahadła, bujające się w wodzie niczym flaga na wietrze, będą zdecydowanie gorsze. Dobra wahadłówka „złapie wodę” nie tylko ściągana pod prąd - uczyni to także przy prowadzeniu z prądem. Jeśli nasza przynęta pracuje nienagannie i wyraźnie czujemy ją na kiju, to z całą pewnością będzie też skuteczna. Dobre wahadła bywają różne i różne są sposoby ich prowadzenia. Są ciężkie owalne błystki wykonane z dwóch kawałków znitowanej ze sobą blachy. Taką przynętę wyłowiłem kiedyś z Parsęty. Są to lekkie, głęboko tłoczone wąskie blaszki, które to wypada dociążyć ciężarkiem umieszczonym w pewnej odległości na żyłce. Są miedziane (wiadomo: kto nie ma miedzi niech w domu siedzi), mosiężne, w kolorze srebra, białe i w innych bardziej lub mniej agresywnych kolorach. Lubię łowić na stosunkowo lekkie 10-18 g dwukolorowe (miedziano-srebrne, mosiężno-srebrne). Z reguły są głęboko tłoczone i wyglądem trochę przypominają Algę 2. Każdy szanujący się łowca troci zna powiedzenie: „Alga 2 troć ci da”. Nie śmiem tego kwestionować.




Z rentgenem w oczach

Nawet najlepsza blacha sama ryby nie złowi. Zimowa troć jest stworzeniem leniwym. Zmęczone tarłem spływające do morza ryby obierają te miejsca w rzece, które małym nakładem sił pozwolą pobierać pokarm. Zjadają wszelkie dobra, niesione przez wodę. Będą to larwy owadów, dżdżownice, kiełże, a także żaby i ryby, które jakimś cudem pozwolą się zjeść. Jeśli troć musi do pokarmu (przynęty) podpłynąć kilka metrów, to prawdopodobnie tego nie uczyni. Albo przynęty nie dostrzeże, albo nie będzie dla niej opłacalne przepływać pół rzeki, by gonić za trudnym do schwytania łupem. Aby nasze zabiegi na łowisku stały się owocne, musimy przynętę odpowiednio zaprezentować i robić to na tyle długo, by ryba przekonana o opłacalności swojego wypadu zdecydowała się na atak. Skuteczne łowienie troci to poznanie miejsc, w których ona przebywa, zatrzymuje się, odbywa tarło. Tak zwane miejscówki to odcinki rzeki, które z takich czy innych powodów są rokrocznie odwiedzane przez ryby. Bywają miejsca podobne do siebie, różniące się jedynie rodzajem dna lub lekkim zawirowaniem przy brzegu. W jednym można liczyć co dzień na spotkanie z rybą, a w drugim nikt nigdy troci nie uświadczy. Warto przypatrzeć się bliżej tzw. miejscówkom. W pierwszych dniach sezonu łowi tam zwykle kilka osób, każdy przez kilka godzin dziennie. Tam po prostu co roku stoją ryby. Nie namawiam do łowienia w tłoku. Też tego nie lubię. Miejsca te trzeba prześwietlić wzrokiem, sięgnąć wyobraźnią do dna, zastanowić się, dlaczego ryby akurat tu stoją, a następnie szukać miejsc podobnych i nie zatłoczonych. Prędzej czy później znajdziemy swoje miejscówki. Nabierzemy trociowej wprawy, że nawet na nieznanej rzece będziemy wiedzieć, gdzie można szukać ryby. Pozwoli nam to zaoszczędzić czasu i nerwów. Ewentualne późniejsze sukcesy będą potwierdzeniem słusznie przez nas obranej drogi.


Dobra lektura to podstawa

Warto przed wyruszeniem na trociowy szlak przeczytać choć jedną dobrą pozycję książkową, w której łowienie salmo trutta morpha trutta jest przybliżone. Z czystym sumieniem mogę polecić książki: „Wędkarstwo na wodach Polskich” Feliksa Choynowskiego, „Troć wędrowną” Janusza Nyka i „Wędkarstwo Spinningowe” Jacka Kolendowicza. Gdy już rozsmakujecie się w lekturze, trzeba koniecznie sięgnąć po jeszcze jedną pozycję i czytać ją możliwie często i dogłębnie. Chodzi mi o rzekę. To rzeka jest najciekawszą książką. Istnym bestsellerem, białym krukiem wśród innych ksiąg. To książka, którą koniecznie trzeba czytać i to jak najczęściej! Nie, nie znudzi nam się nawet po wielu latach. Na zamieszczonych w tekście rysunkach przedstawiam zaledwie trzy strony tego woluminu.




Choć przedstawione miejscówki są narysowane, mają swoje odpowiedniki w rzeczywistości. Są sprawdzone w boju – bowiem darzą rybami. Ukształtowanie każdej z nich jest inne, jednakże jest coś, co je łączy. Wszystkie ryby, jakie tam złowiłem zaatakowały wahadłówki. Nie oznacza to bynajmniej niemożności łowienia innymi przynętami. Każdą miejscówkę staram się obławiać z żelazną konsekwencją kilkoma rodzajami przynęt. Najczęściej są to sztandarowe trzy pewniaki: wobler, obrotówka i wahadłówka.

Piotrek łowi zdecydowanie szybciej niż ja. Odpuszcza spore fragmenty „jałowej”, jak on mówi rzeki przemierzając je marszobiegiem. Dlatego nie kryłem zdziwienia, kiedy po pół godzinie łowienia go dogoniłem. Co jest, czemu nie łowisz? A wiesz, zrobiłem sobie przerwę. Muszę chyba coś zjeść, a poza tym coś mi kołowrotek chyba źle linkę układa. Kumpel na potwierdzenie swoich słów otworzył kabłąk i zaczął wysnuwać żyłkę ręką. O zobacz, zobacz jakie brody się robią. O czym on gada? Jaka przerwa na jedzenie? Przecież dopiero co jedliśmy na kwaterze śniadanie. Łowi tym kołowrotkiem już drugi sezon i nigdy nie narzekał. Poza tym przecież zawsze wychwalał ten model w niebogłosy. Coś tu nie gra. Zbyt długo się znamy, bym dał się tak prosto wyprowadzić w maliny. Co rybkę miałeś? Zapytałem. Oj, zaraz tam rybkę miałem – odpowiedział grzebiąc przy hamulcu kołowrotka. Nie przeszkadzaj sobie zaraz cię dogonię. Tak, miał rybę byłem tego pewien. Po czterdziestu minutach z kwaśną miną mnie wyprzedził. Wróciłem na miejsce, w którym rozmawialiśmy. Nurt po wyjściu z zakrętu szedł pod naszym brzegiem, odbijał się od niego i załamywał, tworząc wsteczne prądy pod gałęziami łoziny zwisającej do wody.
Troć miała 74 cm i ważyła trochę ponad trzy kilogramy. Wzięła w drugim rzucie na miedzianą, głęboko tłoczoną wahadłówkę.
I jak tu nie ufać blachom?

julek







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=658