Ruska maszynka - konkurs
Data: 16-11-2002 o godz. 00:00:46
Temat: Konkursy


Niejednokrotnie spotkałem się ze stwierdzeniem "Nie trzyma się w domu rzeczy, które nie będą używane". Z kilku przyczyn, prozaicznych, logicznych i zrozumiałych - typu niepotrzebne zajmowanie miejsca w szafkach, szufladach, kątach, które można spożytkować bardziej racjonalnie. Drugi powód troszkę filozoficzny, "paranormalny", dla wielu niezrozumiały - ponoć zbieractwo "gratów" pod pretekstem "bo kiedyś się przyda" szkodzi atmosferze domowej, klimatowi, zakłóca pozytywny przepływ energii. Ile w tej teorii racji, prawdy, nie wiem - to chyba kwestia postrzegania świata – dla każdego indywidualna. Przechowywania historii - bo chyba tak należy nazwać to, co robimy - nie zrozumie jednak nikt, kto nie miał pasji.



Moja przygoda z wędkowaniem zaczęła się w roku 1983, kiedy to pewnej niedzieli, u ojca, za szafą, znalazłem wędkę bambusową. Spinning z włókna szklanego, woreczek, a w nim kołowrotki, żyłki, kilka blach wahadłówek. Jako że tatuś wędkował sporadycznie, przywłaszczyłem sobie sprzęcik.

Minęło 18 lat. W kącie, w pokrowcu, do dziś stoi bambusówka, z popękanym ze starości lakierem, przerdzewiałym uchwytem do kołowrotka, przymocowanym za pomocą taśmy izolacyjnej. To jedyne wędzisko, jakie się ostało. Do dziś w szufladzie przewalają się własnoręcznie wykonane z dwóch kapsli dzwonki i domowym sposobem wylewane ołowiane 200-gramowe ciężarki.

Nie mógłbym pozbyć się mojego pierwszego kołowrotka marki "Delfin", który zakupiłem za uzbierane pieniądze. Ten właśnie zestaw, który darzę ogromnym sentymentem, towarzyszył mi nad Bugiem kilkanaście lat temu, gdzie wydarzyła się dość zabawna historia.

Była jesień, pogoda jak to bywa w tym okresie, nie najpiękniejsza, bardzo zmienna. Jednego dnia słonecznie, zaraz potem deszczowo, wietrznie, zimno. Mimo tej gorszej aury, z uwagi na wcześniej zaplanowany wyjazd, kilku panów i dziecko (ja) wybrało się na ryby.

Fala na wodzie. Temperatura powietrza oscylowała między 10 a 15 stopni, niebo przykrywały ciemne chmury. Nad wodę dotarliśmy późnym popołudniem. Krótki rzut okiem na miejscówkę. Postanowiono, że zostajemy - "to idealna miejscówka". Niski, lekko pochyły brzeg, polanka, las. Wyspa w zasięgu wzroku. Nurt nie za szybki. W planach była nocna zasiadka na suma.

Rozkładamy namioty, później sprzęt, gruntówki uzbrojone w 200-gramowe ciężarki. Przynęta na haki i wyrzut w połowę drogi do wyspy. Osobiście miałem problemy z poradzeniem sobie z ciężką, długą bambusówką. Poza tym drażniły mnie ciągłe reprymendy za zbliżanie się do brzegu - "uważaj, bo tu głęboko!"

Skoro tak, nie pozostało mi nic innego jak wskoczyć do namiotu i przyglądać się, jak panowie radzą sobie z wędkowaniem. W międzyczasie zaczęło padać, ognisko wygasło, zerwał się taki wiatr, że sygnalizatory na szczytówkach nie przestawały dzwonić. Tego wieczoru było po wędkowaniu.

Rano zbudził nas śpiew ptaków, ciepło, słoneczko, bezchmurne niebo, ruch powietrza niemal niewyczuwalny. Jakież było nasze, a w szczególności moje zdziwienie, gdy podchodząc do rzeki, zauważyłem... złocisty piasek na dnie. W miejscu gdzie "łowiliśmy" było 30 cm głębokości, na długości Bugu około 200 metrów. Do wyspy można było się dostać nie mocząc kolan. Moi zmieszani współtowarzysze pomyłkę tłumaczyli falami na wodzie, pochmurną pogodą (szarówką) i nieznajomością tego fragmentu rzeki.

Długi bambusowy kij i ogromny rosyjski kołowrotek, zawsze przypomina płytki Bug. Przyznam się, że kołowrotka „Delfin” używam jeszcze czasami.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=67