Trollingowa saga - cz. 3
Data: 08-01-2004 o godz. 17:51:26
Temat: Spinningowe łowy


Po pierwszych próbach z trollingiem i szwedzkich podróżach przyszedł czas na dalsze połowy w kraju. Tradycyjnie już, w okresie wakacji osiadłem na Kalejtach, które przy odpowiedniej cierpliwości i rozpoznaniu wody, są bardzo wdzięcznym łowiskiem.



Na ryby wypływałem prawie codziennie. Nie przejmowałem się specjalnie większą falą lub wiszącymi nad lasem chmurami. Silniczek elektryczny gwarantował na tym niezbyt wielkim akwenie powrót w ciągu 15-20 minut z najdalszych łowisk. Trzeba było tylko dbać, aby akumulator był naładowany. A nie powiem - parę razy mi się zapomniało.

Pierwsze połowy odbywały się trochę po omacku. Nie znałem dokładnej konfiguracji dna, ale patrząc na liczne zatoczki, półwyspy, przybrzeżne skarpy - domyślałem się, że łowisko musi obfitować w liczne górki i dołki, a zatem doskonałe kryjówki dla drapieżników.

Niestety - już pierwsze rejsy z echosondą na pokładzie pokazały coś całkiem innego. Z przerażeniem odkryłem, że większość dna to blat, zaczynający się mniej lub bardziej łagodnym spadem. Swoją drogą - to zaskakujące - ileż to opowieści łowiących tu wędkarzy o niezliczonych górkach, dołach, uskokach, zatopionych drzewach i czołgach z wojny, ba - nawet opisanych w prasie kraterach zostało negatywnie zweryfikowanych przez rzeczywistość. Na większości pokonywanych przeze mnie tras echosonda rysowała wciąż tę samą poziomą linię dna, raz trochę płycej, raz ciut głębiej.

Wbrew pozorom - takie rozpoznanie łowiska, zamiast odpowiedzieć na pewne pytania, stworzyło kolejne. Czy wobec braku pofałdowania dna i niewielkiej głębokości zbiornika - w jednym tylko miejscu przekraczającej 8 metrów, należało się spodziewać, że ryby zasiedlają go równomiernie? A może w grę wchodzą inne czynniki, warunkujące miejsca ich przebywania?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie - pozostało jedno wyjście. Łowić, łowić i jeszcze raz łowić. Mając w pamięci bajania wędkarzy o górkach i dołkach, starałem się nie sugerować ich wskazówkami dotyczącymi rybności poszczególnych miejsc. Tym bardziej, że większość łowiących uprawiała bardzo tradycyjny sposób połowu, polegający na czesaniu spadów przy pasmach trzcin. Dawało to efekty w postaci połowu licznych, ale często niewymiarowych szczupaków.

Jest taki piękny moment, kiedy wędkarz szykuje się do połowu i zastanawia się od czego zacząć. To taki bakcyl poznawania wody, który towarzyszy mi od zawsze, ale od czasu użycia echosondy i dołączenia do arsenału metod trollingu - towarzyszy mi dużo bardziej świadomie. Oto odbijam od pomostu, przekręcam uchwyt silniczka i nagle następuje dylemat. W którą stronę płynąć? Płytko, czy głęboko? A jakiej przynęty użyć? Ma wadzić o dno, iść metr nad nim, czy może w pół wody? Płynąć głównym plosem, czy wzdłuż brzegów?

Na te wszystkie pytania odpowiadałem sobie codziennie na Kalejtach. Łowienie trollingowe zacząłem od rejonów, gdzie do tej pory najlepiej mi wychodziło klasyczne spinningowanie. Ale szybko się okazało, że nie był to zbyt trafny wybór. Miejsca te bowiem były mocno porosnięte rdestnicą i rogatkiem, co najczęściej uniemożliwiało ciągnięcie przynęty za łodzią. Co innego żabka z opadu na lekkiej główce. Ale wobler stanowczo się tam nie nadawał. Z kolei oddalenie się od pasa roślinności praktycznie nie dawało szans na kontakt z rybą.

Skoro zatem płytko się nie dało - to postanowiłem spróbować głęboko. Pomyślałem sobie, że duże szczupaki niekoniecznie muszą czaić się wśród trzcinowisk i rdestnic, a przecież mogą przebywać w toni. I tak się zaczęły poszukiwania ryb na całym jeziorze. Niestety - ciąganie woblerów w głównym plosie jeziora, gdzie głębokość wynosiła 7-12 metrów, nie przyniosło ani jednego brania. I w zasadzie już bym spisał to łowienie na straty - gdyby nie pewien przypadek. Otóż podczas pewnego połowu kolega wypuścił kawał żyłki, bo zrobiła mu się broda na kołowrotku. A że łowił na rippera - przynęta opadła do dna. Tuż po poderwaniu uderzył w nią szczupak, nie jakiś duży. Ot kalejtański standard - 55 cm. Dosłownie chwilę potem, łowiąc jigiem dosłownie na środku plosa dorwałem brata bliźniaka tej ryby. W samo południe i lejący się żar z nieba.

Okazało się zatem, że ploso kryło jakieś ryby, a co więcej, tkwiły one przy samym dnie. Woblery, których używaliśmy penetrowały łowisko na głębokości 4,5 - 5 metrów. Być może było to za "wysoko" dla czających się przy dnie szczupaków. A być może w ogóle im ta przynęta w tych okolicznościach nie odpowiadała.

W tym samym czasie poczyniłem kolejne interesujące odkrycie. Otóż mimo mało zmiennego ukształtowania dna - bardzo różniła się jego struktura. W jednym miejscu na pięciu metrach wyraźnie było widać grube pokłady dennych osadów, aby nagle kawałek dalej dno zmieniło strukturę na twardą, żwirowatą. Wystarczyło jednak odbić trochę w bok, aby okazało się, że woda znowu zmienia swój charakter, tym razem obfitując w roślinność podwodną.

Mając w pamięci połowy szczupaków na innych jeziorach, w płytkich, zarośniętych zatokach, uzmysłowiłem sobie, że ryby bardzo często potrafiły pojawić się w okamgnieniu, wyskakując prawdopodobnie spośród podwodnej roślinności. Postanowiłem więc obłowić głębsze fragmenty wody (4,5-6 metrów), gdzie sięgała jeszcze bujna, przydenna roślinność. Najczęściej była to moczarka, w głębszych miejscach coś, czego na szybko nie zidnetyfikuję, ale przypominało to wyglądem mech wodny.

Ta decyzja nie była może tak do końca strzałem w dziesiątkę, ale spowodowała, że wyprawy na ryby bez kontaktu z rybą przesły niemal do historii. O ile dobrze pamiętam - tylko dwa razy podczas kilkudziesięciu wypraw ryby odmówiły wszelkiej współpracy. Średnio zaś, łowiąc z Namarie na dwie wędki, raz trollując, raz klasycznie spinningując łowiliśmy 3 wymiarowe szczupaki każdego dnia i kilka niedorostków. Dla uspokojenia podejrzliwych i wrażliwych na los ryb dodam, że znakomita większość połowu wracała do wody.

I w zasadzie na tym by można było poprzestać, gdyby nie ambicje złowienia okazu i pewne dalsze spostrzeżenia. Znaleźliśmy bowiem swoją metodę, łowisko i przynętę. Ale przy okazji łowienia dokonaliśmy kolejnych zaskakujących odkryć. Pierwsze z nich to takie, że w naszym łowisku sprawdzały się tylko dwa konkretne modele woblerów. Różne co do kształtu (jeden paletkowaty, drugi perkaty) i wielkości (oba po 9-11 cm) - a co najważniejsze - pracujące mniej więcej na tej samej głębokości (4,5 - 6 metrów). Użycie innych woblerów, schodzących tak samo głęboko powodowało całkowity zanik brań.

Drugie spostrzeżenie było jeszcze ciekawsze. Zauważyliśmy bowiem nieprawdopodobną wręcz korelację pomiędzy skutecznością określonych kolorów woblera a warunkami i porą połowu. Bywało tak, że w pewnej sytuacji jeden wobler bił drugiego liczbą brań 5:0, podczas gdy w innej przegrywał 1:3. Obserwowałem to na tyle często i na tyle wyraźnie, że stworzyłem sobie pewne kryteria doboru koloru przynęty. Otóż w dni słoneczne ryby preferowały kolory naturalne lub lekko tylko przejaskrawione. Najlepszy był okoń - i ten naturalny i ten lekko ożywiony kolorystycznie, byle nie fluo. Jednak kiedy tylko słońce chowało się za linią drzew gusta ryb natychmiast się zmieniały. Przez godzinę, dwie do zachodu słońca rewelacyjnie sprawdzały się przynęty w kolorze redhead. Z powodzeniem używałem ich też w pochmurne i deszczowe dni. Zdarzyło mi się też złowić na Kalejtach dwa szczupaki w całkowitych ciemnościach, a do tego dokładnie w tym samym miejscu, na woblera fluo. Zapewne uwagi, które poczyniłem co do kolorystyki nie są jakimś niezwykłym odkryciem, jednak zdecydowanie przeciwstawiam się zbyt ogólnym twierdzeniom, że kolor przynęty w przypadku szczupaka nie gra roli.

Warto zaznaczyć, że nasze połowy nie były jakoś fundamentalnie uzależnione od warunków pogodowych. W zasadzie jedyne spostrzeżenia, jakie poczyniłem w tej mierze wskazują, że późnym latem lepiej łowiło się ryby przy ochłodzeniu temperatury wody, a najlepiej w pochmurne dni, przy intensywnym wietrze. Deszczowe niże jednak nie sprzyjały apetytom szczupaków.

Kolejnym odkryciem na Kalejtach było dla mnie znalezienie dwóch podwodnych mikropółwyspów. Oba na pewnej głębokości wyodrębniały się ze spadu w i postaci języka wcinały w misę jeziora. Oba też mierzyły po około 40-50 metrów. Różniły się charakterem dna - jeden bowiem był porośnięty roślinnością, zaś po bokach było twarde, piaszczyste dno, drugi zaś wyłaniał się twardym, piaszczysto-żwirowatym garbem z mulistego dna.

W obu tych miejscach ryby brały wyraźnie częściej i prawie zawsze pamiętałem, aby te dwa wielbłądzie garby obłowić. Pierwszy z nich zresztą kryje do tej pory szczupaka - cwaniaka, który kilka razie niezwykle delikatnie atakował mój woblerek. Raz, zapięty za kraniec pyska, dał się podholować do łodzi. Oceniłem go na oko na 75 cm. Identyczny szczupak, dokładnie w tym samym miejscu dał w kość także Legolasowi, który również obławiał garbik. Pewnie to ten sam gagatek.

Obławianie garbiku z roślinami częściej jednak przynosiło małe ryby, rzadko wymiarowe. Zupełnie inaczej miała się rzecz z drugim miejscem. Boczne spady żwirowego garbiku całkiem licznie zamieszkiwały szczupaki (55-65 cm) i okonie. Kłębiła się tam również drobnica. Brania w trollingu następowały zazwyczaj wtedy, kiedy wobler raz po raz trącał sterem w żwirowate dno. W tym miejscu miałem też spotkanie z potężną rybą. Wstyd powiedzieć, ale widząc spokojne, tępe ugięcie wędki w pałąk uznałem, że mam zaczep. Poluzowałem plecionkę i podpłynąłem w miejsce domniemanego zaczepu. Kiedy zacząłem zwijać nadmiar luzu, okazało się, że "zaczep" wypłynął dobre kilkanaście metrów w stronę plosa. Niestety po ponownym naprężeniu plecionki ryba się wypięła. Być może był to jeden z trzystu sumów, które kiedyś miałem przyjemność z gospodarzem wpuścić do wody.

Jako ciekawostkę traktuję fakt, że na żwirowym garbie złowiłem też małego, zabłąkanego chyba przypadkiem sandaczyka. Generalnie sandaczy w Kalejtach nie łowi się w ogóle - ale po tym spotkaniu, a także po zauważeniu charakterystycznych ran "wampirka" na ciele kilku szczupaków, postanowiłem rozejrzeć się za sandaczem. Skoro jest mały - a zarybień sandaczem w ostatnich latach nie było - to musi też być większy. Podobno ktoś, gdzieś złowił jednego, krążyła nawet plotka, że ryba ważyła 3,5 kg - ale w przypadku sandacza na Kalejtach jeśli nie zobaczę - to nie uwierzę.

To wszystko co tu piszę - to zaledwie garść przebogatych doświadczeń, które przyniosły mi intensywne, wakacyjne połowy, z dużym udziałem metody trollingowej. Z pewnościa można powiedzieć, że wodę, na której łowię od lat, poznałem perfekcyjnie. Do tej pory jej znajomość kończyła się w większości przypadków na granicy przezroczystości jesiennej toni (2,5 - 3 metry). Plus to, co dało się wyczuć jigując tu i ówdzie. Dzięki echosondzie i trollingowi cały obszar dna jeziora stał się bardziej znany, plastyczny, niemal namacalny.

Czy to dobrze, czy źle - trudno ocenić. Na pewno rozpoznanie wody dzięki echosondzie i trollingowi pozwoliło znacznie zwiększyć skuteczność połowów. Echosonda była tu przydatna tylko do rozpoznania struktury dna oraz odnalezienia miejsc, gdzie jest ono porośnięte. Przy złych warunkach pogodowych przydawała się też do odnalezienia drobnicy, w pobliżu której lubi się trzymać drapieżnik. Jednak im więcej pływałem, tym mniej była potrzebna echosonda, a większą role odgrywały eksperymenty z przynętami oraz tempem i sposobem ich prowadzenia. Niestety - mimo towarzyszącej połowom dyskrecji - informacja o wynikach połowów rozniosła się wśród okolicznych wędkarzy i w miejscach, gdzie dotąd nikt nie łowił dochodziło czasami do inwazji kłusoli - tłukących niewymiarki. Z tego powodu nie podaję konkretnych miejsc i nazw skutecznych woblerów. Gwarantuję jednak, że każdy kto odwiedził mnie na Kalejtach, dowiedział się co to za przynęty, a niektórzy nawet dostali je w prezencie.

Nie chcę zanudzić Czytelników kolejnymi rozdziałami rozważań - tym bardziej, że największą frajdę daje dzielenie się nimi i weryfikacja w praktyce (do czego zresztą zapraszam). Dlatego obiecuję, że w kolejnym, ostatnim odcinku trollingowej sagi nie będzie już tylu uwag technicznych. Będzie za to relacja z dwóch połowów - jednego z Namarie i Legolasem na Kalejtach, a drugiego z Sandałem na Zalewie Zegrzyńskim. Połowów, które... No właśnie - zweryfikowały pozytywnie nabyte doświadczenia, czy nie?

Bajał i rozważał
Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=671