Raciborska Cypriniada 2003
Data: 09-01-2004 o godz. 22:40:00
Temat: Karpiomania


Wędki i wędkowanie, karpie i karpiowanie, spinning i spinningowanie – co za magia jest w tym, że normalny, zdrowy chłop w domu nie usiedzi, tylko tłucze się po kraju, cierpi katusze wielodniowych zasiadek, złapie albo i nie, wraca do domu wycieńczony i na koniec tego wszystkiego... jest zadowolony.



Ano, taka już nasza, wędkarzy, uroda. Pewien mój znajomy, który wprowadzał mnie w arkana wędkarskie, przed swoim ślubem powiedział obecnej małżonce: „Łowiłem, łowię i będę łowił”. Później przed ołtarzem, mimo wszystko, odpowiedziała mu zdecydowanie TAK. Widać bardzo lubiła ryby...
Również złapałem tego bakcyla. We wczesnych latach mego spokojnego życia zarazili mnie wujowie. Na mnie się nie zatrzymało: wciągnąłem w to mojego wiernego druha po kiju - Bulego (a taki był zrównoważony, normalny chłop). Uprawiając nasze hobby, zastanawiając się nad naszą odmiennością (początkowo od tych, którzy nie łowią, później od tych, którzy łapią wszystko co na drzewo nie ucieka), zaczęliśmy poszukiwać innych, nam pokrewnych dusz. Szukaliśmy, szukali, aż trafiliśmy na Pogawędki Wędkarskie. Tu nas uprzejmie i ciepło przywitał Oldi oraz parę innych osób. Uprzejmość „pogawędkowiczów” oraz nasza ciekawość ludzi spowodowały, że postanowiliśmy spojrzeć prosto w oczy pogawędkowym osobnikom wykazującym te same objawy odchyłki od normy, zwaną pasją wędkarską. Właśnie pasja jest najlepszym określeniem tego, co łączy wszystkich ludzi, których później spotkaliśmy (w rzeczywistości i wirtualnie).


Tak więc podjęliśmy decyzję: jedziemy na majowy zlot. Muszę przyznać, że była to jedna z lepszych wędkarskich decyzji, jaką dotychczas podjęliśmy (najlepszą była ta o wyborze nowego karpiowego łowiska w '95 r., o czym można przeczytać w artykule „Wrześniowe karpie”). Oldiego rozpoznaliśmy bez trudu (z fot zamieszczonych na stronach www), następnie zajął się nami organizator zlotu Adalin, po czym poznawaliśmy kolejnych zlotowiczów, a było ich tam, oj było.
Od słowa do słowa, ponieważ najbardziej interesowały nas karpie poznaliśmy kilka osób, które karpiom nie odpuszczą (nie tylko Karpiarza). Jak się okazuje jest trochę zapaleńców uganiających się za cyprinusami wśród pogawędkowej braci. Postanowiliśmy umówić się na wspólne karpiowanie i choć jak to zawsze bywa najgorzej jest z wolnym czasem, jakoś się udało.

Przez całe lato planowaliśmy wspólne łowy m.in. z Sigim, lecz zgranie terminów okazało się niemożłiwe. Tak więc kończyło się na sms-ie: „U nas biorą. Byliśmy wczoraj, Buli capnął jednego.” itp., itd. Wreszcie Sigi napisał, że wybiera się do Raciborza na taaaaakie (czytaj 20-30 kg) amury i drobne (głównie ok. 5kg) karpie. Wszystko to w ramach Drużynowych Karpiowych Mistrzostw Raciborza 2003, organizowanych przez Prezesa Koła PZW Racibórz-Miasto Krzysztofa Lamlę.

Hm! Karpie łowić lubię, a w zawodach nigdy udziału nie brałem. Połów sportowy jakoś nigdy mnie nie pociągał, no i czego ja, amator-pasjonat miałbym szukać pomiędzy zawodowcami? Sigi przekonywał, że to będzie bardziej takie wspólne wędkowanie i choć udział biorą osoby dobrze znane w karpiowym sportowym światku, to nie o rywalizację tu idzie. Generalnie rywalizacja odbywać się miała o uścisk dłoni Prezesa, a całe zawody miały być po prostu okazją do spotkania, wspólnego wędkowania i nawiązywania wędkarskich znajomości. Co jak co, ale dar przekonywania Sigi ma, zwłaszcza jak opowiadał o trzydziestokilogrmowych amurach. Już oczyma wyobraźni widzieliśmy je, czekające właśnie na nas. Któż oparłby się takiej pokusie złowienia ponad dwudziestokilogramowej ryby na dzikiej wodzie? Toż to marzenie każdego wędkarza! Ciekawi również byliśmy jak i czym to robią inni ludzie, którzy parają się tym procederem za przeproszeniem - „zawodowo”. Dodatkową zachętą była lektura tekstu Sigiego, zamieszczona na PW: Zaproszenie

Zabraliśmy się więc do przygotowań. Sigi zamieścił na stronach pogawędek info o zbiorniku, wraz z wieloma zdjęciami akwenu: Karpiowy Puchar - Paprocany'2003

Ponieważ znał wodę, poprosiliśmy o informację, na co tam się w ogóle łowi, na jaką rybę się nastawiać. W odpowiedzi dowiedzieliśmy się , że jest to zbiornik pożwirowy o łącznej powierzchni ok. 100 ha. W starszej części wyrobiska (tzw. stara woda) dominują monstrualne amury, w nowszej (tzw. nowa woda) należy nastawiać się na karpie głównie ok. 5 kg.
Termin zawodów to końcówka sierpnia /28-31/.

Po otrzymaniu zgody od małżonek na czterodniową absencję, zgłosiliśmy akces i wzięliśmy się do przygotowania: zanęt, przynęt, sprzętu podstawowego (wędki) oraz pomocniczego (auto, łódka, łóżka, fotele itd.). Z braku przyczepki łódkę załadowaliśmy na dach poloneza i wyruszyliśmy w drogę. Auto trochę siedziało załadowane całym ekwipunkiem. Mieliśmy też obawy jak zachowa się policja, kiedy nas zobaczy z tą łódką na autostradzie, ale skoro przepisów nie łamaliśmy, to i czegóż by mogła chcieć...

Do Raciborza mieliśmy ok. 100km. Z Sigim umówiliśmy się na rogatkach miasta i dalej mieliśmy jechać razem. Jeśli umawiacie się z kimś na wspólny, wielodniowy wyjazd na karpie, to nie sposób tego kogoś nie zauważyć na trasie. Jego suzuki było nie mniej przeładowane od naszego poldka. Brakowało tylko łódki. Po krótkiej prezentacji (wcześniej nie mieliśmy okazji poznać brata Sigiego) ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na miejsce dotarliśmy ok. 11:00. Mieliśmy godzinę na krótkie zapoznanie się z pozostałymi uczestnikami zawodów, po czym w południe - po dotarciu wszystkich drużyn - organizator (Krzysztof Lamla) dokonał uroczystego otwarcia zawodów. Zgłosiło się ponad dwadzieścia dwuosobowych drużyn z całej Polski oraz Czech. We wspomnianym gronie nie zabrakło drużyny czeskiej, będącej zwycięzcą Pucharu Polski.


Po chwilach napięcia związanego z losowaniem stanowisk, wyruszyliśmy do boju. Niestety nie wylosowaliśmy stanowisk blisko siebie. Sigi miał więcej szczęścia - wylosował stanowisko w starej części akwenu, malowniczo położonej, a przede wszystkim dobrze rokującej w kwestii monstrualnych amurów. Wadą był fatalny dojazd, można było podjechać ok. 200 m od stanowiska. Dalej wszystko trzeba było przenosić na plecach, a samochód odstawić pod opiekę innej drużyny.
My mieliśmy mniej szczęścia w losowaniu. Dostaliśmy tzw. nową wodę (żegnajcie marzenia o 30-kach). Można było dojechać do samego stanowiska, co było jego jedyną zaletą. Było to ostatnie stanowisko, na końcu akwenu, którego szerokość w tym miejscu nie przekraczała 100 metrów. Szczerze mówiąc miny nam trochę zrzedły, ale cóż robić - taki los. Stwierdziliśmy, że będzie nieźle, jeżeli złapiemy chociaż jednego honorowego karpika (do ewidencji zaliczało się karpie i amury od 3 kg wzwyż). Ponieważ umówiliśmy się z Sigim, że udostępnimy mu łódkę, wzięliśmy się ostro do sondowania dna. Zgodnie z regulaminem na wspomnianą czynność, znakowanie i nęcenie z wody zawodnicy mieli 3 godziny. Po tym czasie podawany był sygnał, po którym nie można było przebywać na wodzie.
Stanowiska były na tyle od siebie oddalone, że praktycznie zawodnicy sobie nie przeszkadzali, a miejscami nawet się nie widzieli. Należy przyznać, że organizator postarał się, aby przez te 4 dni można było naprawdę spokojnie powędkować. Jak wspomniałem sprzyjały temu odległości między stanowiskami, starano się również tak wybrać stanowiska, by nie było „złych miejsc”. Oczywiście były miejsca lepsze i gorsze, ale na każdym można było znaleźć jakąś górkę, wypłycenie pod przeciwległym urwistym brzegiem itp., która rokowała nadzieję na rybę. Sztuka polegała na tym, by takie miejsce zlokalizować w obrębie swojego stanowiska i zachęcić rybki do skosztowania przynęty. Patentów było tyle, ilu zawodników, a naprawdę niektórzy robili bardzo ciekawe rzeczy.

Po oznakowaniu łowiska i zanęceniu przygotowaliśmy zestawy, rozbiliśmy obóz i czekaliśmy na sygnał do rozpoczęcia wędkowania. Miejsce mieliśmy niezbyt szczęśliwe: po pierwsze, nowa woda ma około 5 lat, nie jest zalesiona, co w słoneczne dni daje w kość. Na wprost nas, w odległości około 100 m akwen kończył się wysoką, około 4 m, niemal pionową skarpą. Podobnie na prawo: do końca akwenu było około 150 m z równie wysokim i stromym brzegiem. Po lewej w odległości 100 m mieliśmy Czechów. Ponieważ był to bardzo doświadczony zespół, wykorzystali sytuację terenową i przegrodzili wodę punktami zanętowymi, oddzielając nas w ten sposób od reszty akwenu.. Mówiąc jaśniej, cokolwiek płynęłoby w nasz koniec zbiornika, miało się zatrzymać na czeskiej siatce zanęty.
Zdecydowanie ciekawiej trafił Sigi. Starsza, znacznie większa część akwenu prezentuje się naprawdę sympatycznie. Zalesiona, z wąskim pasem trzcinowisk pod przeciwległym brzegiem i urozmaiconą linią brzegową. Niewątpliwie uroku całemu akwenowi dodaje bardzo czysta woda.


Nie zrażając się nie najlepszym położeniem i wymagającym sąsiedztwem, realizowaliśmy naszą strategię zanęcania i połowu. Ok. 18:00 pojawił się Krzysztof Lamla z ciepłym posiłkiem i gospodarskim pozdrowieniem. Złożył nam kondolencje z powodu niezbyt szczęśliwego losowania miejsca i pocieszył, że jakby nie było, miejscowi łowią w tym miejscu karpie, więc może nie będzie tak źle. Po spotkaniu z Sigim plan naszych drużyn wyglądał tak: Sigi zdecydowanie obstawiał amury najcięższego kalibru (w końcu miał po temu podstawy). My zaś stawialiśmy na drobnego karpia (po cichu, w duchu mieliśmy nadzieję, że może nie takiego drobnego trafimy), bo o amurach mogliśmy zapomnieć.

Tak więc raca poszła w górę i zaczęło się. Ok. 20:00 zauważyliśmy 2 spławy małych karpi, co dodało nam trochę otuchy. Ok. 23:00 ku naszemu zaskoczeniu nastąpiło pierwsze branie! Buli był bliżej kija, lecz niestety z zaskoczenia zapomniał o wolnym biegu mojego kołowrotka. Cięcie było piękne, zamaszyste, okraszone grzechotem wolnego biegu, a zaraz po nim pokazał się fantastyczny kołtun na kabłąku. Ryba siedziała, ale o zwijaniu żyłki nie było mowy. Chwilę potarmosiła zestawem, po czym najzwyczajniej w świecie wypięła się. Wyciągnęliśmy zestaw nawijając żyłkę na rękę. Okazało się, że na końcu wiszą dwa zestawy, z obu moich wędek, przy czym drugi jest odcięty ok. 15 cm powyżej haczyka! Rozwiązania łamigłówki nastąpiło, gdy Buli kontrolnie zdejmował swoje zestawy. Na szczycie górki pod przeciwległym brzegiem, na której umieszczaliśmy zestawy musiały znajdować się racicznice. W efekcie tego zestawy naszych wewnętrznych wędek, umieszczanych właśnie w okolicy szczytu po drugiej stronie górki, były fantastycznie obcinane przy ściąganiu zestawów jak i przy ucieczce ryby z zestawem. Skrajne wędki, leżące po obu stronach górki, u jej podstawy, nie był na to narażone. Tak więc po naprawie zestawów przerzuciliśmy je. Wewnętrzne znalazły się poniżej wierzchołka, lecz od naszej strony. Dzięki temu racicznice im nie zagrażały, lecz było to zdecydowanie mniej korzystne położenie.
Po tej akcji wstąpiła w nas nowa nadzieja. Wprawdzie Buli strofował się za stratę ryby, ale nie było nad czym rozpaczać. Przede wszystkim okazało się, że jednak w tym nieciekawym miejscu można coś złowić. Rybę, która kwalifikuje się do punktacji. Ponadto, można już było stwierdzić, że nasza zanęta na pewno nie odstrasza, a to już rodziło nadzieję.
Niestety do rana nie mieliśmy już żadnego brania. Jak się okazało, nie była to wina ani zanęty, ani miejsca. W pierwszym dniu nikt nie złowił żadnej ryby. Nie było nawet brań. Zdaje się, że nasz karp był jedynym egzemplarzem, który połakomił się na egzotyczne smakołyki. Przyczyną tego stanu rzeczy była zmiana pogody. Nadciągała burza, która miała nas dopaść w piątek po południu.
W piątek wieczorem padł pierwszy karp zawodów. Ważył ok. 5 kg i złowiony na starej wodzie niestety nie przez Sigiego, który jak my wszyscy robił co było w jego mocy, by zachęcić i przechytrzyć te leniwe bestyjki.
Dopiero w sobotę rano padł następny karp 5,2 kg złowiony dwa stanowiska na lewo od nas. Trochę później 2 kolejne zespoły zgłosiły po jednym karpiu w okolicach 5 kg. Oba na starej wodzie.

Zaczęliśmy się trochę irytować, ponieważ u nas wciąż nie było ani skubnięcia. Buli obszedł zbiornik, by zza krawędzi skarpy popatrzeć, co widać w obrębie obstawianej przez nas górki. Potwierdziły się nasze przypuszczenia co do racicznic. Na przybrzeżnych wypłyceniach każdy kamyk i gałąź zanurzona w wodzie oblepiona była ich muszelkami. To nasunęło nam pewną myśl: a gdyby tak podać rybkom coś, co skojarzyłoby im się właśnie z racicznicami?
Dokonaliśmy zmiany przynęt. Wcześniej próbowaliśmy łowić na to, co wedle informacji zdobytych przez Sigiego najczęściej się sprawdzało miejscowym wędkarzom. Z dostępnych produktów zrobiliśmy nowe przynęty i od 17-ej moczyliśmy zestawy wg nowej koncepcji. Jak się później dowiedzieliśmy nikt nigdy na to tu nie łowił. Około 22-ej mieliśmy pierwsze branie, tym razem na skrajny zestaw Bulego. Cięcie i na kiju nieduży karp coś ok. 4-5 kg. Ponieważ po piątkowej burzy złożyliśmy podbierak do auta, aby go wichura nie porwała w siną dal, miałem kłopoty ze złożeniem go po ciemku. W międzyczasie Buli doholował swoje trofeum całkiem blisko brzegu, a ja jeszcze nie byłem gotów. Nie mogłem trafić zatrzaskiem w otworek nasady siatki, co groziło zgubieniem siatki w wodzie przy próbie podebrania ryby. Tu nastąpił pech. Karp wszedł pod przybrzeżną roślinność i nim byłem gotów z podbierakiem wypiął się. 2:0 dla prosiaczków. Wstyd i hańba dla nas karpiarzy od siedmiu boleści.
Z nietęgimi minami zarzuciliśmy zestawy po raz kolejny. Zdzwoniłem się z Sigim, który złożył mi kondolencje, ale stwierdził, że nie będzie zmieniał zanęty. Skoro się ruszyły to może wreszcie i u niego pojawi się chociaż jeden amur. Co racja, to racja zwłaszcza, że jak dotąd mieliśmy jedno branie na nową przynętę.

Ok. 23:00 po raz trzeci dane było nam się zmierzyć z miejscowymi karpiami. Tym razem branie było na moją skrajną wędkę. Karp podobny do dwóch wcześniejszych, wziął pewnie. Tym razem jednak obyło się bez niespodzianek i po krótkim holu ryba wylądowała w podbieraku. Waga 4,6 kg. Do rana nie było już żadnych brań i o godzinie 9:00 podano sygnał kończący połowy.
Okazało się, że najbardziej niesprzyjającym czynnikiem była pogoda. Na ponad 40 drużyn tylko 6 złowiło po jednym karpiu, wszystkie z przedziału 4-5 kg. Zwycięzca złowił karpia o masie 5,2 kg. Pogoda była bardzo niestabilna.


Akwen jest ciekawy, z pewnością są tu okazy, nie brakuje też średniego i mniejszego karpia. Zawody przebiegały w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Nie było tu presji wyniku, współzawodnictwa. Doszło do tradycyjnej wymiany piwa (zwłaszcza z czeskimi sąsiadami) oraz wymiany poglądów, patentów i ciekawostek. Na wysokości zadania stanęli również organizatorzy. Stanowiska były dobrze oznakowane, a przede wszystkim starannie wybrane. Z całą pewnością nie było złych miejsc, na których nie było szansy złowienia ryby. Trochę nie dopisała pogoda, lecz jak wiadomo lubi ona płatać figle.




W zawodach brały udział dwa zespoły, o których chyba śmiało można było powiedzieć, że reprezentowały Pogawędki Wędkarskie. Walczyliśmy dzielnie i obroniliśmy honor portalu, zajmując 4-te miejsce. W sumie był to bardzo sympatyczny wyjazd i cieszę się, że daliśmy się Sigiemu przekonać do udziału w Cypriniadzie. Może w przyszłym roku pojawi się Raciborzu więcej pogawędkowych teamów?
Mnie wciąż kuszą taaaaakie amury i serdeczność gospodarza.

PMD







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=673