Trollingowa saga - cz. 4 - epilog
Data: 10-01-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Opowieść o trollingu pomału dobiega końca. Nie jest ona zanadto długa, bo też życie nie zdążyło w moim przypadku zbyt wiele na tej karcie zapisać. Jeden sezon - tak krótko, jeśli chodzi o łowienie, a tak wiele - jeśli chodzi o spostrzeżenia. I coraz to nowe pytania, na które przyjdzie szukać odpowiedzi. Zapewne już w maju. Tymczasem na zakończenie trollingowych rozważań opiszę dwa połowy, które miały miejsce w tym roku. Pierwszy na Kalejtach w sierpniu, a drugi w październiku na Zalewie Zegrzyńskim.



Korzystając z długiego w mojej branży, wakacyjnego urlopu, obijałem się latem po Podlasiu. Bazą była miejscowość Serwy nad pięknym i dokładnie wyrybionym jeziorem o tej samej nazwie. Rodzinka posiada tam bowiem działeczkę i mały, ciasny - ale własny domek. Dlatego też Serwy były moim miejscem wypadowym zarówno do wędkarskich eskapad jak i wycieczek turystycznych. I mimo, że o tych drugich mógłbym długo opowiadać, zgodnie z obietnicą poprzestaję na opisaniu wyprawy wędkarskiej.

W wędkowaniu towarzyszyła mi często Namarie. A pewnego dnia, w nieodległe okolice Wigier, przyjechał Legolas. Oczywiście już wcześniej umówiliśmy się na wspólne wędkowanie, lecz pierwotny plan dotyczył Wigier. Wiadomo - duża woda - duża ryba. Co prawda Robert zdecydowanie opowiadał się przeciw trollingowi, ale obiecał, że chociaż płynąć z miejsca na miejsce będę mógł zanurzyć woblerka, na co łaskawie przymknie oko.

Nic jednak nie było tak, jak pierwotnie planowaliśmy. Po pierwsze - Wigry po upałach okazały się w pierwszych dniach wyjątkowo nieprzyjazne, bo nie obdarzyły Legolasa nawet maciupkim okonkiem. Po drugie - kiedy już jakiś okonek się uwiesił, to zaczęło tak dmuchać, że wszystkie łódki pochowały się na brzegu. A ponieważ Serwy także fatalnie rokowały - postanowiliśmy się wybrać na dobrze mi znane Kalejty.

Jak już pisałem wiele razy - jest to woda przecudownej urody. Lubię ją tak bardzo, że niektórzy zarzucają mi nawet kalejtański protekcjonizm. Tymczasem ja uwielbiam jeździć tam na ryby z prostej przyczyny - po prostu skutecznie je łowię. Kalejty pod względem ryb nie są ani wyraźnie lepsze ani wyraźnie gorsze od średniej krajowej. Wyróżniają się za to na Podlasiu, które zostało przez rybaków kompletnie spustoszone. Jezioro potrafi być wyjątkowo okrutne dla stawiających tu pierwsze kroki, co pamiętają uczestnicy II Zlotu PW. Ale potrafiło też dać nam 10 wymiarowych szczupaków rok później, co na żadnym innym zlocie nie miało miejsca.


Króciak odzyskuje wolność...

Sęk w tym, że mimo odmiennych zapewnień gospodarza, należy wodę postrzegać jako zbiornik produkcyjny szczupaka. Zarybienia tym gatunkiem są tu na imponującym poziomie, ale większość łowionych ryb ma ciut poniżej lub ciut powyżej wymiaru. Reszta - to pojedyńcze okazy. Tych łowi się kilkanaście w roku. Poszukiwać więc można cierpliwie dużego drapieżnika lub połowić liny i leszcze. A te potrafią dać wiele frajdy, jeżeli poświęci im się odpowiednio dużo uwagi.

W minionym roku - jak napisałem w poprzednim odcinku opowieści - nastawiłem się głównie na szczupaki. Połowy nie przynosiły żadnych rewelacji pod względem wielkości ryb, za to ich ilość była imponująca. Wciąż jednak brakowało jakiegoś okazu, który uwieńczyłby trollingowe nauki. Wróćmy jednak do wyprawy z Legolasem.

Pierwsze zetknięcie z wodą było dla Roberta - jak potem zeznał - bardzo miłym doznaniem. Zresztą malownicze zatoki, półwyspy wcinające się daleko w ploso, trzcinowe zaułki i stary świerkowo-sosnowy las robią wrażenie niemal na każdym, kto jest tu po raz pierwszy. Dopadliśmy więc swoich łodzi i ruszyliśmy na wielkie polowanie. Spotkani wędkarze sytuację przedstawiali bardzo podle. Ot ktoś złowił linka, inny wydłubał sporego karpia, ale ostatni konkretny szczupak złowiony był miesiąc wcześniej.

Ten dzień jednak był szczególny - bo po raz pierwszy od wielu dni przyszło wraz z silnym północno-wschodnim wiatrem wyraźne ochłodzenie, a temperatura wody przy powierzchni, na skutek wymieszania się warstw i działania pierwszych sierpniowych chłodów, spadła w ciągu doby o trzy stopnie.


Legolas na swojej jednostce.

Skierowaliśmy się od razu na łowisko trollingowe, mijając po drodze świetnie wyglądające, ale niespecjalnie rybne miejsca. W pewnym momencie jednak, przy brzegu wyskoczyło nad wodę spanikowane stadko rybek. Zarządziłem chwilowy postój, założyłem stosowny do dużej głębokości wobler i przy drugim rzucie zaciąłem szczupaka. Okazem nadzwyczajnym nie był, ale 50 cm miał na pewno. Podebrać musiałem go ręką - bo w międzyczasie okazało się, że wzięliśmy tylko jeden podbierak, który tkwił na łodzi Roberta.

Połów ten, choć żadna z niego rewelacja, poprawił mi humor. Robert także całkiem się ucieszył i jął wypytywać o najlepsze miejsca. Wskazałem więc jeden z owych garbów, o których pisałem ostatnio. Sam zaś zająłem się obławianiem zatoczki, która wcześniej obfitowała w ryby, ale niestety niedomiarki. Nie minęło dziesięć minut, kiedy trollingowy kijek zadygotał. Po krótkim holu przy łódce pojawił się kolejny półmetrowy szczupaczek. Krzyknąłem do Roberta, który jeszcze był w zasięgu głosu - ale ten uparcie obławiał swoje miejsce.

Zanim włączyłem ponownie silniczek, zauważyłem kolejny wyskok spanikowanej drobnicy. Postanowiłem więc spróbować kilka razy przeciąć obszar trollując. Puściłem woblerka za łodzią, starannie ułożyłem plecionkę w rolce kabłąka i właśnie wykonywałem kolejny napływ na miejsce, kiedy poczułem potworne targnięcie wędką. W pierwszej chwili zbaraniałem okrutnie. Po potężnym uderzeniu nagle zrobił się luz na wędce.

Zacząłem zwijać plecionkę. Okazało się, że ryba jest na haku. A zatem - najprawdopodobniej - przy potężnym uderzeniu odskoczył kabłąk kołowrotka i wypuścił trochę plecionki. O to mojego "Szymonka" nie podejrzewałem. Nic to - trzeba było skoncentrować się na holu. Kiedy poczułem, że to nie przelewki i bez podbieraka się nie obejdzie - zaczęliśmy z Martą wołać Roberta. Ten widząc zgięty w pałąk trollingowy kij ruszył ile pary w silniku. Ale widziałem, że nie będzie szybciej niż za 5 minut.

Ryba tymczasem kotłowała się przy dnie. Ponieważ łowiłem na plecionkę, a nie miałem jak wyjąć szczupaka na łódkę (nie stosuję nigdy chwytu za oczy - uważam to za barbarzyństwo) - odpuściłem trochę hamulec, żeby szczupaka zmęczyć. Zniosło nas sporo z wiatrem, kiedy wreszcie dopłynął Robert, trzymając gotowy do akcji podbierak. Wtedy dokręciłem hamulec i podciągnąłem szczupaka do powierzchni. Robert podebrał go zgrabnym ruchem i tak oto ryba mocno zamotana w siatkę podbieraka znalazła się w łódce. Wstępny pomiar pokazał, że szczupak ma ponad 90 cm - potem okazało się, że mierzy dokładnie 94 cm. Mój rekord kalejtański (98 cm) nie został zatem pobity, ale ta ryba była dla mnie wyjątkowo ważna. Stała się bowiem ukoronowaniem trollingowych prób i w pewnym sensie potwierdzeniem dobrego wyboru miejsca i przynęty. Największą chyba jednak przemianę wywołała u Roberta, który od tego dnia stał się... miłośnikiem trollingu.


Kalejtański okaz.

Na marginesie tej opowieści dodam, że łowiliśmy z Robertem także we wrześniu, ale wyniki nie były rewelacyjne. Jeden tylko szczupak wybił się ponad magiczną granicę 60 cm, pozwalającą uznać go za konkretniejszą rybkę. Jednak przyznać muszę, że pogoda ducha i świetny nastrój Roberta udzielał mi się w każdej sytuacji i nawet kiedy ryby słabo brały - wracaliśmy do bazy uśmiechnięci od ucha do ucha. I za to, a także za podebranie mojego okazu bardzo Ci Robercie dziękuję.

Kiedy skończył się wakacyjny popas, mogłem liczyć tylko na weekendowe wypady w bliskie okolice Warszawy. Zdarzyło się raz, że miałem wolny piątek - tak samo jak Sandał. A że czas i pogoda były już sandaczowe, postanowiliśmy się wybrać na Zalew Zegrzyński. I to jest ten drugi połów, o którym chcę opowiedzieć.

Sandał niespecjalnie skłaniał się do trollingu - do tej pory nie była to jego ulubiona metoda. Ja również niespecjalnie naciskałem, bo miałem ochotę zmierzyć się z sandaczem. W drodze na sandaczowisko namówiłem jednak kompana do małego trollowanka. Pojechaliśmy jednak zbyt płytko, co przy bardzo dużej fali było naszym błędem. Należało raczej obstawiać, że ryby zedją głębiej, być może do starego koryta.

Po przypłynięciu na sandaczowe łowisko zajęcliśmy się głównie poszukiwaniem takiego sposobu zakotwiczenia, aby łódka nie stawała dęba na fali. Kiedy jako tak się ustawiliśmy, nie pozostało nic innego jak zacząć jigowanie w poszukiwaniu mętnookich. Wychodziło mi to na tym wietrze fatalnie, bo nie miałem wklejanki, a wędeczkę o parabolicznej akcji, słabo sygnalizującą ewentualne brania. W zasadzie wyczuć mogłem tylko branie z opadu, kiedy oczekiwanie na odbicie szczytówki się przedłużało. Tak też się stało i po chwili wyjąłem sandaczyka, trochę poniżej miary. Takie same trzy rybki złowił Sandał - jedna z nich na granicy wymiaru. Przy kolejnym rzucie zaciąłem jakąś wyraźnie większą rybę, ale zbyt miękka wędka przy delikatnym holu pozwoliła się jej wyhaczyć.

Do silnych, zimnych podmuchów wiatru dołączyła siąpawka i mimo dużego wędkarskiego uporu, stwierdziliśmy, że to już zbyt wiele atrakcji. Postanowiłem jednak namówić Sandała do trollingu w drodze powrotnej, tym razem na głębokości 5-6 metrów, którą tak polubiłem na Kalejtach. Po chwili przynęty "w jedynie słusznym" kolorze poszły w ruch. Kiedy przepływaliśmy przez jedno z sandaczowych miejsc poczułem energiczne targnięcie, ale po chwili holu ryba się spięła. Chwilę potem prawdopodobnie sandacze biły w nasze woblery - ale te były chyba jak dla nich za duże.

Wreszcie nastąpiło solidne uderzenie u Sandała. Sławek w pierwszej chwili podejrzewał sporego sandacza, bo miejsce i sposób walki na to wskazywały. Ja jednak zdecydowanie obstawiałem szczupaka i już po chwili mogliśmy rozstrzygnąć zakład. W podbieraku wylądował niczego sobie, prawie 60-centymetrowy cętkowany grubasek. Pamiętając prawo serii z kalejtańskich połowów, rada w radę ze Sławkiem postanowiliśmy zawrócić i jeszcze raz napłynąć na to samo miejsce.


Sandał zadowolony.

Sytuacja się powtórzyła. Ponownie wklejanka Sławka skłoniła się ku wodzie, a ja znowu chwyciłem za podbierak. Tym razem hol był ciut dłuższy, ale i rybka zacniejsza. Na łódce wylądował 67-centymtrowy szczupak, którego zresztą Sławek podarował mi z okazji imienin z wiadomym przeznaczeniem. I tak to trollingowe doświadczenia - choć nie mnie bezpośrednio - sprawdziły się na Zegrzu. Kilka ładnych ryb złowił też na zalewie Legolas.


Sandał jeszcze bardziej zadowolony.

Ostatni ubiegłoroczny połów, między innymi z trollingiem, miał miejsce w połowie listopada, kiedy pojechałem pożegnać sezon na Kalejtach i wyciągnąć łódkę z wody. Połów nie był nadzwyczajny, ale tradycyjnie swoje złowiłem. Mimo, że czepiały się głównie króciaki, dorwaliśmy z wujkiem Marty po półmetrowej rybce. Najpiękniejsze przeżycie czekało nas jednak tuż przed powrotem z łowiska.

Woda w jeziorze wyklarowała się pięknie i w płytszych miejscach wszystko było widać jak w akwarium. Wpłynęliśmy akurat w zatoczkę obfitującą w obumierające już, ale liczne pędy wywłóczników. Założyłem fartowną obrotówkę. Machnąłem w korytarzyk między roślinami i kiedy blaszka była już blisko łodzi - zdębiałem. Sunął bowiem za nią fantastycznie widoczny w kryształowej wodzie szczupak. Płynął 5-10 cm za przynętą, aż wreszcie ujrzawszy łódź zatrzymał się i po chwili postoju majestatycznie odpłynął w kierunku gąszczu roślinności. Rybka miała między 80 a 90 cm i prawdę mówiąc bardzo mnie ucieszył jej widok. Są bowiem takie chwile, kiedy bardziej cieszy ujrzenie pięknego okazu niż zapięcie go na hak. Taką chwilą jest właśnie powrót z ostatniego w roku wędkowania. A spotkanie z rybą traktuję jako zachętę na kolejny sezon szczupakowy. Sezon, na który już dzisiaj intensywnie planuję spinningowo-trollingowe wyprawy, przeglądając plany batymetryczne i opisy wód.

Połowy wspominał
Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=674