Przyjaciele i pasiasta zatoka
Data: 12-01-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Było to 2 lata temu, w sierpniu. Chłód poranka oraz wpadające przez okna przyczepy kempingowej promienie słońca obudziły: Jarka, Piotra, Janusza i mnie. 6:00 - pora wstawać, panowie! Szybkie śniadanie z kubkiem kawy na czele i już byliśmy gotowi do dzieła. Przed nami piękna, lśniąca w słońcu tafla jeziora, które jak do tej pory nie obdarzyło nas takimi rybami, na jakie liczyliśmy.



- Może dzisiaj? - zapytał z lekkim powątpiewaniem Jarek.
- Na pewno! - szybko odpowiedziałem, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości.
Pogoda - jak dla nas – była piękna: bezchmurne niebo, dość ciepło, lekki wiaterek. Ciekawe, czy rybkom też przypadnie ona do gustu i będą intensywnie żerowały.
Uzbrojeni w gruntówki udaliśmy się czym prędzej na usytuowany tuż za pasem trzcin pomost. Piotr zaczął rozrabiać zanętę, podczas gdy my rozkładaliśmy sprzęt. 10 minut później zestawy ze sprężyną zawieszoną na rurce antysplątaniowej były już na dnie jeziorka.
- No, to rozpoczynamy zabawę w czekanie!- powiedział z szerokim uśmiechem Janusz.
”Zabawa” nie trwała długo, ponieważ już po chwili sygnalizator („bombka” zawieszana na żyłce) Jarka lekko podskoczył.
- Jeszcze nie! Poczekaj, aż będzie odjeżdżał! - pouczał go Piotr.
Po chwili przerwy sygnalizator zaczął płynnie przesuwać się w stronę wędziska, więc Jarek zaciął. Hol nie trwał długo i został zakończony udanym lądowaniem ryby do podbieraka. Wkrótce, ładny leszcz (35 cm) leżał już na pomoście.
- No, no! Ładny początek dnia!- powiedział rozemocjonowany Janusz.
Następne branie miał Piotr. Sytuacja wyglądała wręcz identycznie. Lekki ruch sygnalizatora, chwila przerwy, odjazd, zacięcie, hol, podbierak i leszcz na pomoście. Po niecałych 3. godzinach każdy miał kilka leszczy w siatce. Postanowiliśmy zrobić przerwę na śniadanie, po którym każdy, uzbrojony w siły i optymizm udał się na pomost. Każdy liczył również na spotkanie ze swoim rekordowym okazem leszcza lub ewentualnie innego stworzenia, które posiada oczy i płetwy.

Pierwsze branie po przerwie, po około 0,5 godziny spokoju zanotował Janusz. Różniło się ono jednak od pozostąłych. Kilka skoków sygnalizatora, lekki odjazd w górę, chwila przerwy, po czym zdecydowany odjazd w stronę wędki. Zdecydowane było również zacięcie. Kij wygiął się o wiele bardziej, niż przy poprzednich holach, więc wszyscy z zaciekawieniem czekaliśmy, aż ryba pojawi się na powierzchni. Nie nastąpiło to jednak tak szybko, jak życzyłby sobie holujący. Ryba wyraźnie murowała i nie bardzo chciała się nam pokazać. W końcu jednak zaczęła słabnąć i zmierzać, mimo własnej woli, ku powierzchni wody. Wkrótce wszyscy zobaczyliśmy srebrny i długi kontur ciała węgorza.
- No, to jest rybka!- powiedziałem, nie kryjąc ekscytacji w głosie.
- Tak, ale mam nadzieję, że uda się ją wyjąć! - odpowiedział Janusz.
Rybę podbierał Jarek i mimo dwóch nieudanych prób, trzecia zakończyła się powodzeniem - węgorz był w siatce. Miał 62 cm. Podczas próby uwalniania go z haczyka, węgorz wypadł Januszowi z ręki i wpadł... do jego woderów! Kiedy to zobaczyliśmy, zaczęliśmy się śmiać do rozpuku. Jarek pokładał się ze śmiechu na pomoście, a Janusz skakał jak oparzony, chcąc wydostać swoją nogę z wodera.
Nastąpiła przerwa w braniach, więc postanowiłem przerzucić zestaw w inne miejsce. Miałem wtedy kij o ciężarze wyrzutowym do 150 gramów, więc śmiało wyrzucałem zestaw napełniony zanętą na znaczne odległości. Jezioro było bardzo płytkie, lecz rozległe, a znaczny spad do głębokości około 7 metrów następował dopiero około 60 - 70 metrów od pomostu i przynajmniej na taką odległość trzeba było wyrzucać zestaw, aby móc złowić jakąś przyzwoitą rybkę. W moje ślady chciał pójść również Piotr. Zwinął więc zestaw, napełnił ponownie zanętą koszyczek, założył świeżą rosówkę, wziął potężny zamach i rzucił. Rzeczywiście poleciał baaardzo daleko. Upadł w odpowiedniej odległości, ale uśmiech szybko zniknął z twarzy Piotra, ponieważ nie wziął pod uwagę pewnego faktu - na kołowrotku miał zbyt mało żyłki i... urwał zestaw! Na pomoście znowu zapanowała wesoła atmosfera! Piotr szybko wziął się w garść i zaczął nawijać nową żyłkę, której to zapas skrywał skrzętnie w swojej skrzynce wędkarskiej. Powoli zbliżał się wieczór, postanowiliśmy więc zrobić sobie drugą przerwę na obiadokolację.

Po posiłku wziąłem do ręki lekki spinning i udałem się na poszukiwanie okoni.
Po przejściu kilkuset metrów znalazłem dość dużą zatokę, która osnuta była szerokim pasem moczarki kanadyjskiej. Dzięki woderom i płytkiemu łowisku, mogłem wejść aż do samej granicy roślinności podwodnej. Założyłem twistera w kolorze motoroil i rozpocząłem obławianie obszaru, jaki był w zasięgu wędki. Już w pierwszym rzucie poczułem lekkie przytrzymanie, a delikatna, węglowa szczytówka znacznie się ugięła. Lekko przyciąłem i po chwili miałem już pierwszego okonia.
W ciągu godziny złowiłem 15 pasiastych drapieżników. Ciekawe było to, że po zacięciu jakiejś ryby inne płynęły tuż obok niej jakby czekając, aż przynęta wypadnie jej z pyska i one będą się mogły posilić.
Następnie wykonałem długi rzut wzdłuż pasa moczarki. Kilka obrotów korbki i poczułem przytrzymanie. Przez kilka sekund nie mogłem ruszyć ryby z miejsca więc myślałem, że to zaczep. Jednak mocne pulsowanie wędziska szybko rozwiało moje wątpliwości. Rozpocząłem lekkie pompowanie. Już myślałem, że to szczupak, kiedy na powierzchni wody ukazał się duży pysk okonia.
- Żeby go tylko nie urwać! - pomyślałem.
Z trudem podciągnąłem pasiaka do siebie i podebrałem go ręką.
- Udało się! - byłem bardzo szczęśliwy.

Okoń miał 36 cm i był pięknie ubarwiony. Zbliżał się zmierzch, więc postanowiłem wrócić do moich przyjaciół, którzy na pewno czekają na mnie przy ognisku, piekąc smaczne kiełbaski. Postanowiłem, że wrócę do mojej zatoki następnego dnia...

Dawidziarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=678