Amurowa jadalnia
Data: 27-01-2004 o godz. 13:30:00
Temat: Karpiomania


Moja wciągająca przygoda z amurami zaczęła się na poważnie sześć lat temu. Zamieszczane często w prasie wędkarskiej z tego okresu wspaniałe relacje i zdjęcia z połowów amurów gigantów w ciepłych wodach konińskich autorstwa P. Krzysztofa Ławnickiego, z pasją obudziły we mnie instynkt łowcy tych pięknych i niezwykle silnych ryb.



Postanowiłem, iż cały swój wolny czas i zapał, który do tej pory poświęcałem tylko karpiom zostanie w połowie przeniesiony na wspaniałego azjatyckiego kuzyna. Apogeum mojego zainteresowania tym gatunkiem nastąpiło w 1999 roku, kiedy na zbiorniku zaporowym w Chańczy k. Rakowa odkryłem kilka miejsc licznie odwiedzanych przez spore stada wielkich amurów. Przy okazji karpiowych zasiadek coraz częściej z ogromnym zainteresowaniem zacząłem śledzić i podziwiać wspaniałe amurowe przedstawienia. Ci, którzy już widzieli podobne show, wiedzą jak niesamowitych wrażeń dostarcza samo podglądanie tych żerujących ryb.

Widok dziesiątek czy setek amurowych płetw falujących ponad lustrem wody oraz efektowne spławy, poruszyłby nawet najbardziej zatwardziałego i monogamicznego miłośnika spinningu - to pewne. Ja potrafiłem godzinami przesiadywać nad brzegiem i patrzeć, wpatrywać się bezustannie w wodę, starając się choćby policzyć czy ocenić wagę moich przyszłych wymarzonych zdobyczy. A było co oceniać! Największe sztuki, które widziałem, miały koło dwudziestki, bardzo dużo w okolicy dychy i sporo pod pietnastkę. Te obrazki przesądziły o mojej decyzji. Już nie mogłem dłużej czekać, musiałem działać.

Z powodu przymusu łowienia w bardzo trudnych warunkach wiedziałem, że nie będzie łatwo. Wszystkie możliwe łowiska były prawdziwą dżunglą i ostoją wywłócznika, rdestnicy i co najgorsze setek zalanych drzew i patyków. Miejscowi wędkarze, których licznie spotykałem w sąsiedztwie, na moje pytanie o amury wzruszali ramionami. Mówili - panie, nie do wyjęcia, czterdziestki pękają. Wszystkie kontakty jakie mieli z nimi, kończyły się dewastacją sprzętu i szybkim zerwaniem zestawu w licznych zaczepach. Ja postanowiłem jednak spróbować.


Artiu 18 kg

Rozpocząłem poszukiwanie miejsca swojej przyszłej zasiadki. Interesował mnie teren, gdzie połacie roślinności i patyków byłyby rzadsze i istniałaby realna szansa udanego holu ryby. Wytypowałem jedno stanowisko. W gęstej roślinności były jakby oczka, niewielkie wycięcia czy luki z czystą wodą. Patyków mało a to rokowało nadzieję na mniejsze straty. Dno od linii brzegowej było bardzo płaskie z dwudziesto- trzydziestocentymetrową płycizną ciągnącą się na jakieś dwadzieścia metrów w stronę otwartej wody. Podebranie ryby musiałoby, więc odbywać się dość daleko. Łowisko gdzie planowałem w przyszłości stawiać zestawy leżało 60-70 metrów od brzegu. Głębokość w tym punkcie wynosiła około 1,5 do 2 metrów z dnem twardym, piaszczystym i niewielkim nalotem mułu w małym zagłębieniu po lewej stronie. W tym małym dołku znajdowała się spora kolonia małż, pomyślałem jest OK, karpie również tu muszą zaglądać.

Kilka dni później zjawiłem się tam ze swoim kolegą, aby przygotować miejsce na wielkie łowy. Wiele godzin spędzonych w wodzie, dokładne oględziny dna, usunięcie paru zbędnych przeszkód pod i nadwodnych, i powstała, jak się okazało, wspaniała amurowa jadalnia. To miejsce obdarzy nas w przyszłości niezapomnianymi wrażeniami, emocjami i rekordami życiowymi. Od momentu przygotowania tego łowiska do chwili obecnej złowiliśmy tam kilkaset amurów i karpi. Najefektywniejszym sezonem jak do tej pory był rok 2002, kiedy na jednej trzytygodniowej zasiadce ilość złowionych ryb zaskoczyła nas totalnie. Ten amurowy maraton z przyjemnością powspominam i postaram się Wam skrótowo opisać.

Po kiepskim początku sezonu 2002, gdzie przez cały maj na naszych zestawach wylądowało tylko kilka karpi do 6 kg z niecierpliwością oczekiwaliśmy na lepsze dni. Czerwiec nastroił nas wyjątkowo amurowo, a to z powodu wysokich temperatur i upałów, które bardzo szybko podgrzewały wodę. Należało się spodziewać, iż wkrótce amurzy apetyt osiągnie szczyt. Mając w pamięci nasze zeszłoroczne wojaże wiedziałem, że na najlepsze brania możemy liczyć od drugiej dekady czerwca, kiedy nasze łowisko będzie już mocno pokryte roślinnością i temperatura wody przekroczy 20°C. W roku ubiegłym, o podobnej porze, złowiliśmy w ciągu tygodnia wiele amurów do 17 kg, pięć sztuk przekroczyło dyszkę.

Brak czasu spowodowany moją nauką i przygotowaniem do obrony pracy magisterskiej spowodował odsunięcie naszego kolejnego wyjazdu na końcówkę czerwca. Aby nie tracić czasu na żmudne przygotowania do wyjazdu związane z kręceniem kulek i zakupem niezbędnych rzeczy, wszystko mieliśmy przygotowane już wcześniej, wystarczyło tylko zapakować w samochód. Sytuacja sprawiła, że nad zalewem w Chańczy zameldowaliśmy się dopiero rano 24 czerwca. Miejsce na szczęście było wolne. Pogoda zapowiadała się fenomenalnie, w powietrzu czuć było zapach lasu i przyszłych wspaniałych zmagań z wielkimi rybami.


Leo 15,2 kg

Tym razem planowaliśmy posiedzieć zdecydowanie dłużej niż było to zazwyczaj, minimum dwa tygodnie. Na dwutygodniową wyprawę mieliśmy do dyspozycji 300 kg kukurydzy, 35 kg kulek, 25 kg konopi i dużo pienistych żywczyków. To potężna dawka mogąca niejednego wędkarza przyprawić o zawrót głowy. No cóż, żarłoczność naszych ulubieńców i nasze pragnienie w sprzyjających warunkach sprawia, że nawet taka ilość zanęty i napojów znika z dna łowiska i skrzynki z zawrotną prędkością. W poprzednich latach zwykle do końca trwania każdej zasiadki brakowało nam wszystkiego, teraz nie mogliśmy do tego dopuścić.

Szybki wyładunek z samochodu całego majdanu mniej lub bardziej potrzebnego trwał przeszło godzinę. Oczywiście już wcześniej mieliśmy wszystko dokładnie dopracowane i operacja rozkładania naszego arsenału karpiowo-amurowego przebiegała bardzo sprawnie i bez zgrzytów. Po rozłożeniu namiotu, Artur zajął się wprowadzką całego wspólnego inwentarza do komnaty, a ja pompowaniem pontonu.

Przed południem na brzegu wszystko było fertig, pozostało już tylko przygotowanie łowiska. Wspólnie wyruszamy na wodę w punkt gdzie zamierzamy łowić. Miejsce od ubiegłego roku zmieniło się diametralnie, zdecydowanie mniej roślin, woda nieco niższa, maksymalnie metr siedemdziesiąt, ale za to w sąsiedztwie prawie żadnych wędkarzy.

Kotwiczymy ponton i wskakujemy do wody. Standardowo, jak co roku zamierzamy ponurkować i sprawdzić czy dno jest czyste i bez niespodzianek. Zawiść i chamstwo niektórych pseudo-wędkarzy zawsze bacznie nam się przyglądających budzi naszą czujność i zmusza do ostrożności. Niespodzianki na dnie już w przeszłości były, więc tym razem trzeba mieć również pewność, że nasze miejsce jest ok.

Łowisko znakujemy po lewej i prawej stronie planowanego obszaru nęcenia, dwiema malutkimi kostkami styropianu przywiązanymi do wystających łodyg wywłócznika. Takie skromne oznakowanie miejsca w zupełności nam wystarczy. Ponieważ z brzegu jest widoczne tylko na wodzie bez fali daje nam to szansę chronienia miejscówki przed wzrokiem innych zainteresowanych.

Rozpoczęliśmy nęcenie szerokim pięciometrowym pasem o długości około ośmiu metrów. Na pierwszy rzut do wody trafia 40 kg gotowanej kukurydzy plus 2 kg konopi, całość mocno posłodzona i dosmaczona dipem truskawkowym oraz około tysiąca szesnastomilimetrowych kulek, również o zapachu truskawki. Kulki własnoręcznie wykonane w domu z dwóch moich ulubionych mieszanek (jednej na bazie produktów wysokobiałkowych takich jak: kazeina, serwatka, albumina i drugiej na bazie zmielonego pokarmu dla kanarków z delikatną nutą rybną), miały się okazać naszym cudownym środkiem ściągającym amury z najdalszych zakątków zbiornika i zmuszającym je do częstych odwiedzin na naszych wędkach.

Przy tak dużej kumulacji zanęty na małym obszarze prawdopodobieństwo szybkiego nadejścia brań jest niewielkie, dlatego prawie nigdy w pierwszym dniu po zanęceniu nie ustawiamy zestawów w łowisku. Tak było i tym razem, chcieliśmy dobrze odpocząć po bardzo wyczerpującym i pracowitym dniu.


Leo 16,3 kg

Do wieczora wszystko mieliśmy za sobą, należało jedynie wygodnie usadowić się w fotelach, otworzyć piwko i wspominać nasze wcześniejsze udane wyprawy w oczekiwaniu na jutrzejszy, ciekawie zapowiadający się dzień. Nasze pogawędki przy złotym dopalaczu wyjątkowo pobudzającym do ożywionej dyskusji przeciągnęły się do późnych godzin nocnych a tego w przygotowanym rozkładzie dnia nie mieliśmy w planie. Trzeba było przecież bardzo wcześnie wstać. Zaplanowaliśmy pobudkę na godzinę szóstą rano i czułem, że może być ciężko.

Ilość wypitych "wspomagaczy" spowodowała, iż spało się wyjątkowo lekko i bezproblemowo. Pobudkę dopiero zaserwował nam pilarz buszujący w okolicznym lesie. Szkoda tylko, że rozpoczął pracę dopiero po dziesiątej. Tak zaspaliśmy!!! Ponad cztery godziny spóźnienia, trzeba było szybko się pozbierać.

Z zawrotną prędkością rozkładamy stojaki z sygnalizacją elektroniczną i mechaniczną, wędki, kołowrotki, zestawy i przynęty. Sprzęt, jaki montujemy jest bardzo solidny, 13 stopowe karpiówki z krzywymi ugięcia 3 lbs, duże kołowroty Shimano ze sporym zapasem żyłki 0,38 mm, obciążenie 90 g, przypony z plecionek Krystona 20 lbs i haki Ashima nr 2 i 4. To miało nam zapewnić sukces w starciu z bardzo silnymi rybami jak i wymagającym miejscem pełnym zaczepów.

Precyzyjne postawienie zestawów dokładnie między roślinami przy sporej odległości łowienia jest możliwe tylko z pontonu. Rzuty z brzegu zupełnie nie wchodzą w grę. Najlepsze brania w przeszłości zawsze były na skrajne wędki, ustawione blisko, około 30 cm od ściany roślin. Tym razem również tak mieliśmy łowić. Za przynętę na początek posłużyły nam kulki i kukurydza zainstalowane na włosie. Dwa zestawy uzbroiliśmy w 18 mm pop-upy, unoszące się 5 cm nad dnem, mój bananowy, kolegi waniliowy oraz dwa w kukurydzę (cztery duże ziarna mocno dipowane krabem).

Po przygotowaniu wszystkiego, pakuję się do pontonu biorąc ze sobą kilogram zanęty na każdą wędkę i zabieram się do "wywózki". Pierwszy zestaw z kukurydzą już po kilku minutach ląduje w wodzie. I tu nastąpiła pierwsza niespodzianka. Spływając po drugą wędkę, będąc w połowie drogi do brzegu wyraźnie usłyszałem krótkie pi pi i dostrzegłem Artura wykonującego zamaszysty ruch wędką do tyłu. Znając skłonności Artia do żartów cały czas myślałem, iż robi mnie po prostu w balona. Dopiero jego głośny krzyk wyrwa mnie z tego ogłupienia i uświadamia, że to prawda - miał branie! Jeszcze chwila i widzę piękną parabolę jego karpiówki świadczącą o kontakcie z niemałą rybą. Robię sprint wioślarski do brzegu by móc wesprzeć kolegę i rozłożyć podbierak, który na domiar złego schowany jest głęboko w namiocie.

Po pewnym czasie wchodzimy do wody w miejscu gdzie głębokość umożliwia podebranie ryby. Spoglądam na zegarek jest godz. 10.50. Po następnych dziesięciu minutach ostrej walki ładny amur kapituluje. Szybkie pomiary: długość 85 cm, waga 8,5 kg i ryba natychmiast wędruje z powrotem do wody.

W ekspresowym tempie biorę się za ponowne wywożenie wędek. Na kolejne branie czekamy pół godziny. Tym razem odzywa się mój sygnalizator i lewa wędka z kukurydzą. Minimalny ruch swingera do góry i podcinam. Jest!!! Ryba od razu parkuje w gęstwinie zielska. Trzeba wsiadać do pontonu i próbować wyplątać ją z kryjówki. Po krótkiej szamotaninie udaje się. Uwolniony amur błyskawicznie odchodzi na otwarta wodę tnąc po drodze całe łany roślin. Już wiemy, że tym razem przeciwnik jest znacznie większy od pierwszego. Po dokładnie pięćdziesięciu minutach walki z pontonu wspaniały amur wykłada się na powierzchni. Na oko widać, że ma pod piętnastkę. Dokładny pomiar na brzegu potwierdza nasze przypuszczenia, waga 15,20 kg przy 106 cm długości. Ręce mi się trzęsą ze szczęścia jak staruszkowi, nie mogę dojść do siebie, a przecież za chwilkę ma rozpocząć się moja sesja zdjęciowa. Amurek dla odzyskania wigoru trafia na kilka minut do wielkiego czarnego worka zamocowanego na głębszej wodzie, potem przed obiektyw Zenita i ponownie na wolność.


Zachód

Kolejne brania nadchodzą bardzo szybko. Do następnego dnia ryby biorą seriami w niewielkich odstępach czasu. Również w nocy nie dane jest nam pospać. Artur skutecznie łowiąc wyciąga po kolei sztuki: 8 kg, 6,5 kg, 8,5 kg i 15 kg. Ja też nie próżnuję i do pierwszego łowiskowego śniadania na koncie mam amury: 8 kg, 10 kg, 16,3 kg, 8,5 kg, 3,2 kg i 4,5 kg karpia.

Na drugi dzień po ciężkiej i wyczerpującej nocy w przerwie braniowej analizujemy sytuację i robimy notatki. Bilans pierwszej doby połowu imponujący. Jedenaście amurów i jeden karp o łącznej wadze przekraczającej 112 kg! Osiem brań na kukurydzę i cztery na kulki pływające. Skuteczność zacięć i holi również doskonała, tylko jedna ryba wypięta na twardym zaczepie. Kolejne dni i tygodnie przynoszą nam następne brania i wiele emocji. Jednak już do końca trwania wyprawy nie udaje się nam powtórzyć tego tak fenomenalnego wyniku z pierwszych 24 godzin.

Nasza zasiadka ostatecznie przedłużyła się o blisko tydzień do planowanego czasu i po dwudziestu dniach koczowania na łowisku, zawitaliśmy w domu. Ogólnie naszym łupem padły: 32 amury i 63 karpie o zawrotnej wadze ponad 530 kg. Dwanaście sztuk przekroczyło masę dziesięciu kilogramów z największym amurem 18 kg, (karp 9,5 kg). Prawdziwą plagą na łowisku były perkozy i łyski namiętnie korzystające z syto zanęconego stołu. Kilka z nich wypróbowało ostrość naszych haków i niektóre hole odbyły się drogą wodno-powietrzną. Ptaszki nieco zszokowane, ale bez uszczerbku na zdrowiu wróciły do swoich rodzin.

Na tak długą zasiadkę mogliśmy sobie pozwolić tylko dzięki dużej ilości wolnego czasu, jakim dysponowaliśmy. Wielodniowe maratony na rybach zawsze przynoszą ogrom niezapomnianych wrażeń, nowych spostrzeżeń i doświadczeń. Ciągłe przebywanie nad wodą i jej obserwacja bardzo ułatwiają świetne poznanie zbiornika, poznanie zwyczajów ryb o różnych porach dnia i nocy oraz pomagają w podejmowaniu (podczas następnych wyjazdów) właściwych decyzji.

Wiedza i umiejętności zdobyte tą drogą procentują w późniejszym czasie przede wszystkim podczas krótkich wyjazdów na ryby, gdy chroniczny brak czasu uniemożliwia dłuższe zasiadki. Wiemy jak szybko wybrać dobre miejsce do połowu, właściwą przynętę i zanętę. Stajemy się przez to coraz lepszymi karpiarzami i coraz bardziej pogłębiamy wspólną chorobę wielu z nas, zwaną - karp i amur.

century







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=702