Z pamiętnika wędkarza - cz. 5
Data: 09-02-2004 o godz. 07:25:00
Temat: Bajania i gawędy


Nad Wieprzem dzień trzeci

Wieprz odebrał mi wszystkie pieczołowicie zbierane przynęty, jedyne co mi się ostało to kilka wahadłówek otrzymanych od wujka. Trzeciego dnia rano wstałem bardzo wcześnie i już miałem wychodzić nad rzekę, gdy w drzwiach staną wujo i powiedział:



- Za polem jest mały staw sąsiada, ma tam liny i karpie, musisz uważać żeby cię nie złapał.
Dał mi bambusową wędkę i kawał chleba.
Nie myśląc długo odstawiłem spinning i podekscytowany poszedłem przez pole nad mały stawik. Znalazłem go bez problemu choć wody w nim zbyt wiele nie było. Długi był na jakieś pięć może sześć metrów i szeroki w najszerszym miejscu na cztery. Typowe oczko. Zarośnięte w siedemdziesięciu procentach liliami i trzciną. Przycupnąłem sobie nad brzegiem i zrobiłem ciasto z chleba. Mgła nad polami była gęsta i zimna. Otulała mnie ze wszystkich stron potęgując moje podniecenie. Rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu cienia człowieka. Gotów do natychmiastowej ucieczki z miejsca zbrodni. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby wiedziało, że za moment stanie się coś złego. Jednak nikt się nie zbliżał było cichutko, spokojnie.

Zarzuciłem zestaw z malutkim spławiczkiem w oczko między wielkimi liśćmi. Okazało się, że woda jest tu głęboka na jakieś półtora metra ale już kawałeczek dalej robiło się bardzo płytko. Spławiczek stanął nieruchomo a ja rozglądałem się na boki. Przywarłem do ziemi jeszcze mocniej. Wtopiłem się w otoczenie, zniknąłem. Byłem kawałkiem pola, trzciną, liściem.

Spławik drgnął, powoli odpłynął w lewo i zniknął. Zaciąłem i poczułem miły opór. Wyciągnąłem z wody ślicznego karasia. Nie był wielki ale nadawał się do zjedzenia więc wsadziłem go do siateczki i wpuściłem do wody. Obejrzałem się przez ramię czy nikogo nie ma i spokojniejszy już, pełen nadziei na następne branie wpuściłem zestaw do wody. Przycupnąłem skulony i zapaliłem papierosa. Spławik znowu zatańczył i zniknął, przyciąłem i kolejny karaś był już w siateczce. Po godzinie miałem ich już koło dziesięciu.

Rozmarzyłem się, zagubiłem gdzieś w pieśni świerszczy i szumie wiatru. Zapragnąłem być małym ptakiem, lecącym w przestworzach ponad bezkresnymi połaciami ziemi. Lecieć ponad rzekami i jeziorami. Oglądać z góry malutkich ludzi i zwierzęta. Byłem ptakiem, wolnym, rozmarzonym ptakiem. Nagle spławik gwałtownie zniknął, kij wygiął się a maleńki kołowrotek zaczął się kręcić. Bambus zatrzeszczał, złapałem za kołowrotek i przytrzymałem go palcami. Ryba wpłynęła w zielsko jednak już po chwili dała się wyciągnąć na wolne od zawad miejsce. Kręciła się raz w lewo raz w prawo a bambus mojego wujka trzeszczał niemiłosiernie. W końcu ryba osłabła a moim oczom ukazał się piękny złocisty karp. Pochyliłem się i chwyciłem go. Był wspaniały, tłuściutki. Radość mnie rozpierała, byłem dumny i strasznie szczęśliwy. Włożyłem moją wielką zdobycz do siatki i zamarłem w bezruchu.

Usłyszałem czyjś głos, nawet dwa. Boże, serce mi stanęło. Uciekać, ale którędy, dokąd? Chwila konsternacji , głosy z lewej, uciekam w prawo przez pola do wuja. Pochylony jak lampart sunąłem bezszelestnie wśród wysokich traw. Pędziłem jak duch trzymając w dłoniach siatkę pełną ryb i wędkę wuja. Spławik dyndał gdzieś za mną, w powietrzu, a ja biegłem ile sił w nogach. Dopadłem drzwi chałupy, zdyszany i zlany potem. Trząsłem się jak osika. Opowiedziałem mu całą historię a ten zaczął się śmiać. Powiedział mi, że to był inny sąsiad i szedł upolować krowę. Obejrzał moje ryby i pogratulował połowu.
-Przydałby się jeszcze jeden taki karpik na obiad - powiedział.

Zanim poszedłem po drugiego karpia zjadłem śniadanie i chwilkę ochłonąłem po szaleńczej ucieczce. Zabrałem wędkę i nowy kawał chleba bo stare ciasto zostało w trawie nad stawikiem. Na miejsce dotarłem niczym ryś, jak stary, zaprawiony w bojach myśliwy. Zająłem swoje stanowisko i bezszelestnie wpuściłem zestaw do wody. Na pierwsze branie nie musiałem długo czekać, jednak tym razem na wędce zadyndał mały linek. Potem płotka i kilka karasi. Po czym zrobiło się cicho. Woda zamarła, mgła rozmyła się całkowicie a na niebie pokazały się jaskółki. Niebo było piękne, błękitne i wolne od najmniejszej chmurki.

Wtem spławik położył się na powierzchni, zatrząsł i powoli zniknął pod wodą. Przyciąłem, a kij wygiął się natychmiast, kołowrotek obracał się i boleśnie obijał mi palce małą, plastikową korbką. Spławik zniknął gdzieś pod lustrem wody a żyłka wysnuwała się bardzo szybko. Ryba nie mogła odpłynąć daleko jednak mogła poplątać dosyć cienką żyłkę o podwodne rośliny. Ręce rozedrgane, miękkie kolana, ciśnienie strasznie wysokie - ostra jazda. Udało się, ryba wypłynęła na otwartą wodę jednak po chwili wbiła się w zielsko po drugiej stronie. Wyciągnęła kolejny kawałek żyłki i stanęła. Co robić? Szarpać, ciągnąć? Bałem się, że zaraz pęknie i będzie po wszystkim. Jednak ruszyła się, na powierzchnię wypłynęły porozcinane żyłką rośliny. Ryba słabła a ja byłem coraz bardziej podekscytowany. Jeszcze chwilka i większy karp pokazał się pod powierzchnią. Już tylko jeden odjazd i mam go w ręku. Teraz dopiero byłem szczęśliwy. Ten karp był dwa razy większy od poprzedniego i o wiele ładniejszy.

Zabrałem swojego karpia, dwa liny i poszedłem spokojnie do chałupy. Szedłem prawie wyprostowany paląc papierosa. Byłem zwycięzcą. Nie myślałem nawet o możliwości dostanie kilku razów po plecach od sąsiada. Miałem więcej szczęścia niż rozumu bo ani na sąsiada ani na nikogo innego się nie natknąłem.

wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=726