DS – odsłona druga
Data: 18-02-2004 o godz. 14:05:00
Temat: Bajania i gawędy


Przeciągłe i świdrujące pipipi - jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie. Czy ten telefon nie ma litości? Dzwoni akurat, kiedy jadę autem w korku na rondzie. Trudno koncentrować się na jeździe samochodem, gdy ucho męczy odgłos dzwonka wynalazku pana Bella. Mimo to odbieram.
„Słucham” – burknąłem. W odpowiedzi słyszę jedno zdanie – „Tu Piotr, jedziemy dzisiaj na nockę, szykuj się”.



Podjeżdżam pod dom i parkuję samochód do garażu. Na dworze panuje potworny upał a na niebie ani jednego małego obłoczka. Mimo, że na zegarku parę minut po piętnastej, wiem jak mam mało czasu na przygotowanie. Znając Piotra będzie po mnie za dwie, góra trzy godziny. A ja? Ja jak zwykle nieprzygotowany, ale jak tu można być przygotowanym, dowiadując się o wyjeździe chwilę wcześniej?

Informuję Basię o moich planach. Nic nie odpowiada, bo co może powiedzieć? Przecież tylko ją o fakcie poinformowałem. Nie jest to rozmowa typu „czy mogę”, „a jak myślisz”, czy „co Ty na to”. Jedynie co ją pociesza to fakt, że obiecuję wrócić następnego dnia wcześnie rano. Tłumaczę jeszcze córeczce Michasi, dlaczego mam zamiar łowić ryby nocą i przez kolejne pół godziny udaje mi się ją przekonać, że ryby w nocy nie śpią. Sam siebie chyba bardziej przekonuję, gdyż jak dotąd jeszcze nigdy nocą nie łowiłem.

Wracam do garażu zabierając po drodze z piwnicy wędki i torbę wędkarską. Piotr z uwagi na brak stosownego pomieszczenia trzyma wszystkie swoje „graty” i sprzęt wędkarski w moim garażu. I tak najczęściej jak jedzie na ryby to ze mną, więc nie stanowi to większego problemu, a nawet ułatwia załadunek i przygotowania. Przed garaż wystawiam krzesełka i fotel karpiowy. Obok lądują wiaderka, podpórki, siatki, podbierak i torby z ciuchami. Dostawiam wiadro z zanętą, wędki, torby ze sprzętem, następnie do ekwipunku dołącza butla gazowa, garnek i zapas wody mineralnej. Buty gumowe, saperka, siekierka, inne drobne i większe tobołki dopełniają całości. Majdanu mamy sporo, ale i zamiary połowów nie mniejsze.

Przyjeżdża Piotr, który wcześniej był zakupić świeże robaki i świetliki do wędek. Ładujemy całość do bagażnika, układając wszystko w jak najlepszym porządku. Po załadunku samochodu stoimy chwilę patrząc w otwarty bagażnik, czy aby wszystko mamy zapakowane? Z brakiem przekonania, że wszystko co potrzebne jedzie z nami, stajemy po drodze przy supermarkecie. Mamy zanętę i robaki dla ryb, trzeba kupić coś dla siebie. Zakupy zajmują nam chwilkę po czym w miłej i przyjemnej atmosferze, chłodnym klimatyzowanym samochodem prujemy w stronę Wisły. Po niespełna godzince parkujemy auto u nasady starej sprawdzonej wiślanej główki. Wisła wita nas niskim poziomem wody przez co wytypowana na nocne połowy główka prezentuje się w całej okazałości.

Oczy mi błyszczą i czuję ciarki na plecach obserwując rzekę, otaczającą mnie zieleń, rozkoszuję się dochodzącym śpiewem ptaków. Całkowicie zapominam o panującym upale i chmarze komarów, które zrobiły sobie ze mnie miejsce spoczynku. Nie przeszkadzają mi te sympatyczne owady, jak nie robią sobie ze mnie obiadu! Odganiając rękoma komarzyce zaczynam wypakowywać samochód. To wszystko, co z mozołem układałem chwilę wcześniej w bagażniku, w parę minut zajmuje spory kawał terenu wokół samochodu.

Urabiam zanętę, następnie rozmawiając z Piotrem o tym, co nas czeka, rozkładam wędki. Piotr robi podobnie ze swoimi, po czym instalujemy się na główce. Piotr wybiera jej szczyt, ja buduję sobie stanowisko w środkowej części jej długości. Jesteśmy ustawieni niedaleko siebie, na tyle bezpiecznie, aby podczas zarzucania zestawów nie stanowić wzajemnie dla siebie zagrożenia. Nie jest chyba niczym miłym oberwać w “czerep” od kolegi 40 g koszyczkiem. Znosimy na główkę resztę ekwipunku. Zarzucamy zestawy, ustawiamy krzesełka, układamy sprzęt pomocniczy i biwakowy, na koniec ciała smarujemy środkiem przeciw owadom.

Spoczywając na leżakach wpatrzeni w szczytówki naszych wędek oddajemy się urokowi panującego lata. Ciężko jest skoncentrować wzrok na „drgającej szczytówce” jak takie widoki mamy dookoła. Drzewa mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni z buszującymi w ich konarach śpiewającymi ptakami. Rzeka przetaczająca miliony litrów wody, błękit nieba, to wszystko powoduje, że czuliśmy się z Piotrem wyśmienicie. Moglibyśmy siedzieć w takich warunkach zawsze, nie tylko okazjonalnie podczas wyjazdu na ryby. Rybki dopisują, co chwila średnie egzemplarze gatunków karpiowatych nie dają nam wytchnienia. Średnio, co dziesiąty przedstawiciel białorybu pozwala na przetestowanie sprawności hamulca w kołowrotku. Nie martwimy się tym, że ryby godne pamiątkowej fotografii nie dopisują. Przyjechaliśmy na nockę i liczymy, że w czasie jej trwania hamulce naszych kołowrotków rozgrzeją się do czerwoności. Pełni nadziei i w dobrych humorach witamy nadchodzący zmierzch.

Przy pomocy specjalnych uchwytów mocujemy świetliki do szczytówek wędek, które po chwili rozbłyskują żółtym światłem. Zarzucamy zestawy, feedery ustawiamy na podpórkach i w pozycji półleżącej napawamy oczy przepięknym widokiem zachodzącego słońca. Robi się coraz ciemniej przez co świetliki zaczynają być coraz lepiej widoczne. W zupełnych ciemnościach stanowią cztery małe punkciki, podobne do gwiazdek wiszących parę metrów nad wiślaną główką.

Mój świetlik w pewnym momencie zaczął się zachowywać jak drwal z 30-letnim stażem w lesie i nabytą chorobą wibracyjną. Przemieszczał się gwałtownie we wszystkie strony. Upajałem oczy widokiem tańczącego w otchłani nocy świetlika. Podziwiałem ruchy szczytówki opatrzonej tym kawałeczkiem uroczego światełka, gdy wyrwał mnie z tego letargu krzyk Piotra : „ - Tnij!!!”. Poderwałem się, pochwyciłem wędkę i wykonałem siarczyste zacięcie. Zwinąłem zestaw, po czym przystąpiłem do analizy przynęty, czego wynikiem było stwierdzenie braku brania, robaki nie miały nawet porysowanego lakieru. Uzupełniłem zanętę w koszyku i posłałem zestaw z powrotem do wody. Po chwili podobna sytuacja miała miejsce na wędce Piotra, szczytówka sygnalizowała typowe, podręcznikowe branie. Zacięcie nie przynosi efektu w postaci holu ryby. Znaku brania na robakach. Brania tego typu mamy, co chwila, zacinamy jak wściekli. Coraz szybciej i częściej. Za każdym razem sytuacja ta sama. Co za dziwne ryby tu się z nami bawią? Siadam na fotelu kompletnie bezradny, drapiąc się po wysokim czole rozmyślam nad dalszym postępowaniem. Oczy przyzwyczajone do ciemności zaczynają dostrzegać coraz więcej otaczających mnie przedmiotów. Intrygują mnie ptaki w okolicach drzew, co chwila lotem nurkowym kierujące się w stronę główki. To nie ptaki - to nietoperze! To one uderzając przelotem w nasze żyłki symulowały brania, które tak zawzięcie zacinaliśmy.

Mijały kolejne godziny. Przywitało się z nami parę dorodnych leszczy. Pięknie wygląda branie sygnalizowane przez żarzący się w mroku świetlik. Napawamy oczy widokiem samego brania, na dalszy plan odkładamy zacięcie na czas i emocje związane z holem ryby. Same branie moglibyśmy z Piotrem podziwiać w nieskończoność. Brakuje mi słów na opisanie uroku panującego w nocy na łowisku. Nie umiem wyrazić tego słowami, co czuję w tym momencie. Jedynie, co mogę powiedzieć to to, iż polecam wszystkim podobnego wędkowania spróbować.

Piotr łowi ładnego węgorza. Za chwilę następnego i jeszcze jednego, natomiast mi ryby nie biorą - przestały. Albo się na mnie obraziły, albo robię coś nie tak. Zwijam zestawy, zmieniam robaczki na świeże i zarzucam je bliżej brzegu. Praktycznie pod sam skraj na płytką wodę. Siedząc obserwuję Piotra jak holuje następnego węgorza. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl, nie przepadam za tego typu rybami i powiem szczerze, że cieszyło mnie, że Piotrowi one biorą a nie mnie.

Po chwili zadrżał mój fedeer. Zadrżał to mało powiedziane, chciał wyskoczyć z podpórki. Świetlik razem ze szczytówką prawie pochyliły się do lustra wody. Pochwyciłem trzeszczącą wędkę z wyjącym hamulcem. O zacięciu nie mogło być mowy, gdyż potworna siła chciała mnie razem z główką, na której stałem, wciągnąć do wody. Dokręcam hamulec i lawirując wędką staram się przyjąć wygodną pozycję do dalszego holu. Potykam się o leżący kamień nieopodal mojego stanowiska. Już wcześniej korciło mnie jego odsunięcie, ale nie przewidywałem tego, że w ferworze walki na niego wlezę. Zachwiałem się i upadłem, mimo tego wędki nie wypuściłem. Odczuwałem potworny ból w kolanie, biodrze i ramieniu, ale podniosłem się prowadząc walkę z tym czymś dalej. Zacząłem przesuwać się w drugą stronę, aby odciągnąć potwora od brzegu. Po drodze wlazłem w wiadro z zanętą i dzięki szybkiemu opanowaniu śmiechu przez Piotra oraz jego pomocy oswobodziłem się z następnej pułapki. Ryba nie słabła, zmieniła kierunek ucieczki w stronę nurtu rzeki. Powoli jak pociąg nabierała rozpędu. Wiedziałem, że jej kontakt z nurtem zakończy moją walkę. Mimo panujących ciemności jak u mieszkańca Afryki w części ciała w wydaniu żeńskim ładniejszej, nie poddawałem się. Czołową latarkę zgubiłem podczas upadku, Piotra natomiast w ferworze walki przestała działać. Dokręcać hamulca bardziej nie mogłem - zabrakło skali. Nastąpił trzask, siła odrzutu czy innego typu wysłała mnie do tyłu, prosto w stojący za plecami fotel. Nakryłem się nogami i do wykonania świecy mało co mi brakowało. Walka zakończona. Czułem się jak po 10 rundach zmagań ringowych z Gołotą. Bolało mnie wszystko, nie wiedziałem, czy się mam śmiać, czy płakać. Wędka cudem ocalała. Pękł przypon przy samym krętliku dając rybie wolność.

Zbieraliśmy się rano do powrotu w niezłych nastrojach. Mimo poobijanych boków wyjazd uważam za udany, gdyż podczas wędkarskiej nocy coś się jednak działo. Piotr miał ładnych parę węgorzy, noc spędziliśmy nad wodą to i do domu wracamy zadowoleni. Po spakowaniu sprzętu do samochodu chwilę jeszcze siedziałem wpatrzony w rejon nocnych zmagań z rybą “gigantem”. Wstając rzekłem, chyba bardziej sam do siebie, jednak na głos: - Obiecuję Ci rybko, ja tu po ciebie przyjadę, sama się zdziwisz jak szybko to nastąpi...

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=742