Z pamiętnika wędkarza - cz. 6
Data: 26-02-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Obudziłem się zziębnięty. Jakiś chochlik ściągnął mi kołdrę na podłogę. Brrr..
Zerknąłem za okno. Niedługo świta, może to i dobrze, że ten mały łobuziak tu zawitał, bo inaczej bym nie wstał. Już tylko dwa dni i będę musiał wracać do domu, więc pora wstawać.



Najciszej jak tylko potrafiłem wyszedłem na podwórze. Chłód poranka dobudził mnie momentalnie. Wszedłem do letniej kuchni i ku mojej uciesze zastałem tam przygotowane przez ciocię śniadanie. Wszystko było gotowe, mogłem wyruszać.

Pola jeszcze spały otulone gęstą kołdrą mgieł. Na wysokich do pasa trawach w księżycowej poświacie świeciła się obfita rosa. Zanim doszedłem nad rzekę do woderów nawpadało mi dużo różnego paskudztwa, które skutecznie i dość boleśnie obcierało mi pięty. Dopiero nad samą rzeką wyłuskałem to całe tatałajstwo: nasiona, patyczki i mnóstwo pająków. Spokojnie szemrząca rzeka, zapraszała mnie do siebie, mamiła wyobraźnię wspomnieniem sprzed kilku dni.

Niebo powoli rozpalało się czerwienią, podpalało korony drzew, rozjaśniało łąki. Rozpychało mgłę, mieniło się w rosie.

Pierwszy rzut i mały kleniowy woblerek wylądował pod krzaczkiem. Kilka obrotów korbką i uderzenie. Mały klenik zakręcił młynka pod powierzchnią i spadł. Rozbójnik narobił tyle hałasu, że musiałem zmienić miejsce. Postanowiłem iść cały czas w dół rzeki i obławiać co ciekawsze miejsca. Po godzinie bezowocnego biczowania wody zatrzymałem się na wysokiej burcie, żeby troszkę wysuszyć się na słoneczku, które już wyraźnie rozświetlało niebo. Świerszcze obudziły się, zaczęły stroić swoje skrzypce, aby po chwili na dobre rozpocząć swój koncert. Bociany poszukiwały w trawach pokarmu, zaś głodne małe klekotały w gniazdach.

Za wysoką burtą rzeka zakręcała w prawo. Zaraz za zakrętem wypatrzyłem zwalone do wody stare drzewo. Już po chwili tam byłem. Miejsce wyglądało bardzo zachęcająco. Spowolnienie nurtu i wielkie drzewo leżące w wodzie – czy można oczekiwać na lepszą miejscówkę?

Moje przypuszczenia sprawdziły się i już po kilku rzutach wyholowałem prawie dwukilowego szczupaka. Zapakowałem go do siatki i poszedłem dalej. Trawy były już całkiem suche, słońce przypiekało coraz mocniej. W woderach czułem wrzątek, obtarte rano pięty bolały coraz bardziej. Zaszedłem już bardzo daleko i zacząłem się zastanawiać nad powrotem, gdy między drzewami wypatrzyłem wędkarza. Siedział między wysokimi trawami na małym, rozkładanym stołeczku. O drzewo stał oparty stary, rosyjski rower. Podszedłem po cichu, lecz na tyle głośno, żeby go przypadkiem nie wystraszyć.

- Witam, biorą? – zagadnąłem autochtona.
Ten obejrzał się przez ramię, zmierzył mnie wzrokiem i powiedział:
– Dobry, kiepsko.

Nie mogłem się powstrzymać i pochwaliłem się dziadkowi swoim połowem. Ten zerknął i rzekł :
- Do kogo przyjechałeś? Nie widziałem Cię tu wcześniej?
Odpowiedziałem mu, a na twarzy starego człowieka zobaczyłem zdziwienie, a potem dziwną radość.
- Znam twoją babcię. Przyjechała może? - zapytał widocznie rozbudzony.
- Tak jesteśmy z babcią i bratem.

Po chwili dowiedziałem się, że pan Stanisław podkochiwał się w mojej babci. Zaprosił mnie, żebym usiadł obok. Nie zastanawiałem się nawet. Taki człowiek jak on mógł mi zdradzić tyle tajemnic o Wieprzu, które musiałbym samodzielnie zdobywać przez następne pięćdziesiąt lat. Zacząłem więc powoli wypytywać mojego nowego znajomego o to i owo. Ten mimo początkowej oschłości opowiadał mi nawet więcej, niż mogłem sobie wymarzyć. Zdradził mi swoje sposoby na wieprzańskie szczupale, sandacze i sumy. Potem wyciągnął jedną ze swoich wędek i pokazał, jak łowi klenie na ser i mielonkę. Po kilku minutach potwierdził swoją znajomość wody wyciągając pięknego klenia.

Zasłuchałem się w jego opowieściach, gdy z rozmarzenia wyrwało mnie głośne uderzenie drapieżnika pod drugim brzegiem. Pan Stanisław skwitował to krótko: sum.

- Od dawna pan łowi? - zapytałem.

Pan Stanisław spojrzał na mnie przenikliwie. Opuścił głowę, potem spojrzał w niebo, zapalił papierosa i powiedział:

- Miałem dwanaście lat, gdy zaczęła się wojna. Mój starszy brat usilnie próbował mnie zarazić wędkarstwem, jednak specjalnie mnie to nie kusiło. Gdy skończyłem czternaście dotarli do nas Niemcy. Wyłapywali Żydów i rozstrzeliwali ich, a młodych i silnych Polaków wywozili na przymusowe roboty. Brat zabierał mnie codziennie nad wodę i zmuszał do wędkowania. Dopiero po wojnie zrozumiałem, że chciał mnie ochronić.

Był koniec lata, zbliżały się sianokosy. Przyszliśmy z bratem jak co dzień nad wodę.
- O tam, pod tamte dęby... - pokazał mi palcem kilka starych drzew za zakrętem.
Był piękny dzień. Leżeliśmy w trawie i oglądaliśmy świerszcze... - westchnął i zaciągnął się papierosem.

Spojrzał na mnie i zaczął dalej swoją opowieść.
- W pewnym momencie usłyszeliśmy nadjeżdżające samochody. Wychyliliśmy się z trawy i z przerażeniem zobaczyliśmy niemieckie ciężarówki. Nie wiedziałem czy mam uciekać czy przylgnąć do ziemi, więc w osłupieniu patrzyłem co się dzieje. Samochody zatrzymały się jakieś trzysta metrów w górę rzeki. Z ciężarówek wyciągnięto na pole kilkudziesięciu Żydów. Rozpoznałem wśród nich rodzinę z Drążgowa.

- To było straszne - pan Stanisław odwrócił głowę. W jego sercu stara rana zabolała ponownie. Poczułem się źle przypominając mu to, o czym starał się od tylu lat zapomnieć. Spojrzał na mnie, lekko się uśmiechnął.

- Młody jesteś, nie rozumiesz o czy mówię.
Oczywiście musiałem wtrącić swoje, powiedziałem że wiem, przecież o wojnie uczyłem się na historii w szkole. Uśmiechnął się tylko i kontynuował.

- Kazali Żydom uciekać. Ci rzucili się w stronę rzeki, a Niemcy zaczęli strzelać. Niektórzy padali od razu, innym udawało się dobiec do rzeki, jednak i do tych strzelali. Wieprz popłynął krwią. Przestałem na moment oddychać, mój brat zerwał się na równe nogi i zaczął biec. Niewiele myśląc ruszyłem za nim. Biegliśmy ile sił w nogach, nie wiem jak to się stało, że do nas nie strzelali. Może i to robili, ale udało nam się uciec. Schowaliśmy się w starej opuszczonej oborze i siedzieliśmy tam, aż zrobiło się zupełnie ciemno.

- Dwa tygodnie po tym Niemcy wywieźli mojego brata na roboty. Już go nie widziałem. - pan Stanisław opuścił głowę i zakrył dłońmi twarz. Nie płakał, roztarł nimi skórę jakby się dopiero obudził.

- Jak widzisz, wojna to straszna rzecz, obyś nigdy nie musiał jej przeżyć. Do końca wojny nie przychodziłem nad rzekę. Gdy miałem dwadzieścia lat kupiłem sobie wędkę. Przychodziłem tu nad ten brzeg i rozmyślałem. Wspominałem mojego brata. Rozmawiałem z nim, nasłuchiwałem go w szumie pól, w rechocie żab i muzyce świerszczy. I wtedy właśnie zakochałem się w Wieprzu. Postawiłem dom nad samym brzegiem, codziennie byłem nad wodą. I jestem do dzisiaj...

Pan Stanisław uśmiechnął się do siebie, przestawił zestaw i westchnął. Siedzieliśmy w milczeniu zasłuchani w szmer wody. Nad rzeką przelatywały jaskółki, bociany ruszyły na wieczorne łowy, pola tętniły życiem. Miliony owadów tańczyły ponad łanami pszenicy do muzyki świerszczowej orkiestry. Każdy z nas zasłuchiwał się w tej melodii, układał do niej własne słowa. Słońce powoli znikało za horyzontem, rozpalając niebo... purpurą

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=754