Oratoria do kochanych nauczycieli - cz. I
Data: 28-02-2004 o godz. 21:10:00
Temat: Bajania i gawędy


Ci, którzy oczekują fantastyki zawiodą się, bowiem nie znajdą tu nic, ponad lepiej lub gorzej dobrany koloryt wspomnień. Sama prawda zda się być nader abstrakcyjna, by ktokolwiek mógł w nią uwierzyć. Jeśli jednak znajdzie się ktoś, kto złoży swą wiarę w poniższe słowa, to niech powtórzy innym, bo ja sam w to nie wierzę.



Nuda – nieodłączny towarzysz samotnych wędkarskich wypraw ulitował się nade mną i tchnął na wszędobylską ciszę tak, że w krzakach coś nagle zaszeleściło. Czyżby jakaś locha szła mi na spotkanie? Cień przemieszany z kształtami ludzkiej postury wyłania się powoli zza krzaczastej gęstwiny. To jednak wędkarz, ale jakiś dziwny. Niezwykle niski, a w jego niepozornej posturze gnieździło się coś zabawnego. Jego sprzęt zdawał się być drugorzędną sprawą, ponieważ uwagę najpierw przykuwał posiepany kapelusz, dziurawe palto i nieco przykrótkawe spodnie, stanowiące element dawniejszego garnituru. Spuszczona głowa kryjąca się za rondem kapelusza teraz podniosła się ku górze i gdy tylko padły na nią pierwsze promienie porankowego słońca, ujrzałem twarz owego wędkarza.

To był wyjątkowo zabawnie wyglądający mały człowieczek o niezwykle gęstej, siwej brodzie, która jakby zdawała się go okrutnie postarzać i choć rozliczne zmarszczki mogłyby sugerować to samo, to jednak odważę się stwierdzić, iż ów dziwoląg był całkiem młody. W rękach trzymał bambusowy kijaszek, a na naprężonej między jego końcem a rękojeścią żyłce wesoło podskakiwał własnoręcznie wykonany z brzozowej kory spławiczek. Druga ręka dźwigała jakiś zagadkowy przedmiot w kolorze srebrnoczerwonym. Nocny cień jeszcze nie rozwidlonego dnia uniemożliwił mi dokładne rozpoznanie tego nieodgadnionego kształtu. Myślałem, że jestem sam, bo nikogo w okolicy nie dostrzegły moje zaspane oczy, gdy tymczasem wyjątkowo osobliwy jegomość czaił się ze spławikiem w chaszczach dawno już przez nikogo nie odwiedzanych.

- Biorą rybki? - z ust tajemniczego nieznajomego padło fundamentalne wędkarstwa pytanie. Nieco zabarwione radosnym tonem, jaki swe źródło brał w życzliwym i przyjaznym uśmiechu rozpromieniającym chłód poranka.
- W zasadzie nie bardzo - odparłem nieco zmieszany.

Uśmiech zdawał się być jeszcze szerszy. Brodacz popatrzył na moje spławiki, podszedł nieco bliżej do wędek. Teraz dopiero widziałem zawartość zagadkowego przedmiotu… to była stara siatka o szerokich oczkach, która niegdyś najprawdopodobniej służyła do suszenia orzechów. Dziś zaś dziurawa i zniszczona długim leżeniem w wodzie miała być pojemnikiem na srebrne skarby. Krynicą ostro metalicznego zabarwienia były masywne cielska krasnopiórek. Ach, co to było za krasnopióry…

Siwobrody tymczasem powoli kierował się w stronę polany, z której droga prowadziła do pobliskiej wsi. Na pożegnanie dorzucił całkiem wykwintny komentarz o mgle, w której pływają senne komary. Jakoś dziwnie odruchowo odpowiedziałem pewnym cytatem z Freuda… a to był mój błąd taktyczny. Dziwak się zatrzymał…

Zdarzenia, które zaraz opiszę miały miejsce ponad trzy lata temu, kiedy ja, młody adept wędkarstwa miałem zaledwie piętnaście lat. Nie wszystko dobrze kojarzę, niektóre fakty umknęły w nicości zapomnienia, lecz co spamiętałem, pragnę Wam przedstawić.

Kiedy słońce na nieboskłonie sięgnęło punktu kulminacyjnego i dzień zrobił się już dość gorący i parny, gawędziłem z nowopoznanym wędkarzem o tematach, które w żaden sposób nie mogły wówczas pasować ani do ociekających błotem, mieszaniną piachu i zanęty ubrań. Zapachów, jakie dochodziły z okolicznych pastwisk, całej sytuacji, której byliśmy konstruktorami i w końcu nietypowego wyglądu mojego nowego znajomego. Krajobraz zdawał się być oportunistycznym przeciwnikiem wszystkiego co zaszło, a co mimo tak kontrastowych reakcji ogółu czynników, jednak miało miejsce.

Dziwak okazał się być esencją niemożliwości. Za brudnymi strzępami ubrań krył się człowiek wielce uczony, światły, a każdy jego ruch, czyn, słowo, choć z początku zabawne i śmiesznie pospieszne, nagle wydały się pełne dostojeństwa, patosu i opanowania, które elity zwykły nazywać ogładą. Ta zaś miała wymiar genialnej sztuki aktorskiej, wykwintnego śpiewu i tańca mitycznego Orfeusza, a to przecież zwykły dziwak, ale... on po prostu miał klasę!

Zaczęło się, jak to zwykle w kręgach fabuły bywa, dość niepozornie. Lekka dyskusja początkowo osadzona w realiach filozofii przeszła niepostrzeżenie na płaszczyznę, gdzie znajduje się miejsce od dawna już przeznaczone wędkarstwu. Nieznajomy odkrył przede mną zupełnie inny wymiar pasji, której dość nieświadomie się do tej pory poświęcałem. Uzmysłowił mi, że wędkarstwo nie polega ma łowieniu ryb. Jest to natomiast ogół uczuć, moc spędzonych nad wodą chwil, to nieprzespane noce i przemoknięte kapoty. Cała niewygoda, która ucieczką jest przed męczącą formą, przed kołtuństwem – niewygoda urasta niepostrzeżenie do rangi monumentalnej namiastki wolności. Zniewolenie jest bowiem esencją tęsknoty, istotą niewoli zaś niedosyt wolności.

To wszystko trzeba ogarnąć i zgłębić jak jedną księgę, trzeba to sobie wyobrazić, a nawet wymyślić, by dopiero poprzez takie przerysowanie na samym już końcu uczyć się trzymania wędki. I choć to brzmi jak znajoma już każdemu filozofia, to siwobrody mędrzec zamierzał pokazać mi dużo więcej. Teraz natomiast, gdy sporadycznie spoglądał zadumany na bezkresną taflę wody ciągnącą się po horyzont, gdzie w naszym wyobrażeniu zaczynała się linia przeciwległego brzegu. Milczał, oddychał ciszą, łapał każdy jej łyk, a jednocześnie na pewno snuł genialne rozważania, bo takie tylko myśli ostoją są ciszy, gdzie mieszkają zamodleni kapłani i wiedzę swą przed światem kryjąc w mury pustelni, jak kamienie w beton są wmurowani.

Niespodziewanie przerwał ciszę i powiedział mi kilka słów o sobie. Okazało się, iż mimo filozoficznych nawyków, w rzeczywistości był nauczycielem matematyki. Trochę dziwne się to wydaje, ponieważ do tej pory każdy przedmiot związany z istotą szkoły był synonimem koszmarów, nieprzyjemnych wspomnień, które jak kraty więzienne uciec przed cieniem mar nocnych nie pozwalają. A oto poznałem zabawnego, małego człowieczka, który obdarzony nieprzeciętnym dystansem do świata, nie tylko sam zdawał się uciekać przed niewolą w dyskomfort ciała i umysłu, ale na dodatek więcej przypominał swoich uczniów, niż siebie samego. Zadumany i zapomniany w jego opowieściach nie spostrzegłem, kiedy nadszedł wieczór, a cały dzień minął jak jeden tylko rozdział ukochanej książki. Czas już na pożegnanie. Profesor obiecał, że jeszcze się spotkamy, a charakterystyczny uśmiech ukryty za siwą brodą zdawał się być zapowiedzią kolejnych pasjonujących opowieści, których czekałem, jak brania wymarzonej ryby.

Co on mi zrobił, że cały tydzień chodziłem jak poparzony? O ile do tej pory nie mogłem doczekać się wyjazdu na ryby, o tyle teraz tęskniłem za kolejnym spotkaniem.
W końcu nadszedł ten upragniony dzień. Po nieprzespanej z wrażenia nocy w końcu znalazłem się nad wodą, w tym samym miejscu i o tej samej, co ostatnio porze. Brodacz był jednak dużo wcześniej, a ja tym razem dostrzegłem go łapiącego już pierwsze wzdręgi. Po chwili wyłonił się w „tradycyjny” sposób zza zielonej pajęczyny krzaków. Widząc, iż z pewną dozą ciekawości zmieszanej z wcale nie ukrywaną zachłannością spoglądałem na orzechową siatkę z krasnopiórkami, profesor uśmiechnął się, powiesił ją na grubej gałęzi, a następnie pokazał mi, jak łowi się takie ryby.

Najpierw na wodzie położył kawałki chleba. Zrobił to cichutko, bez plusku, jaki zmącić mógłby nadto wrażliwe lustro wody, którego ornamentykę stanowiły kolumny z rzadka rosłych trzcin. Dotąd grube i niewzruszone posągi wystających z mokrości zielonych badyli nagle jakby ożyły, zaczęły drgać, a wodna toń zdawała się patrzeć na nas oczkami, jakie dla mędrca były oznaką obecności krasnopiórek.

Teraz najważniejsza jest przynęta – duże jak laskowy orzech ciasto chlebowe, na tyle wielkie, by drobne, srebrne perełki o czerwonych płetwach nie przeszkadzały nam w oczekiwaniu na branie tych prawdziwych wodnych skarbów. Gdy po dość długich, bezczynnych minutach urozmaiconych podrygiwaniami brązowo czerwonego kolca, wokół którego tańcowały srebrnołuskie świecidełka, w końcu nastąpiło branie, a siwobrody uśmiechał się patrząc, jak zabawnie wojuję z szalejącą na jego bambusowej tyczce masywną ślicznotką…

W chwilę później zrobiło się ciepło i woda jakby zamarła na kolejny dzień, który miał być jeszcze bardziej parny i duszny. Uczony brodacz poznał, że moje milczenie jest nieśmiałą prośbą o dalsze słowa nauki. Postanowił więc podać mi odpowiedź na największe pytanie, niewyjaśnioną zagadkę, która trawi amatorów wędkarstwa, a mianowicie co jest jego istotą, bijącym źródłem miłości i olbrzymiej pasji, która każe kochać i ubóstwiać manię łowienia ryb.

Czułem się jak uczeń genialnego czarnoksiężnika, filozofa, który przekazuje swojemu następcy ogrom nieprzebranej wiedzy, a ja spadkobierca tej olbrzymiej spuścizny, za młody na to, by wszystko to pojąć, byłem niczym dziurawe sito łapiące jedynie największe ziarna piachu, jaki się sypie w klepsydrze przemijalności.
Profesor mówił dużo dziwnych rzeczy. Nazwał wędkarstwo rodzajem pułapki psychologicznej. Dodał, iż pasja ta również przemija.

Z kolei esencją piękna i uczuć, jakie towarzyszą nam, kiedy przeżywamy każdą chwilę spędzoną nad wodą, kiedy powracamy głodni i łaknący ponownie nad te same błękity wielkiej mokrości, tą istotą jest specyfika romantycznej duszy, która nie potrafi żyć bez tęsknoty i gdyby nie zimowe oczekiwania i długie mroźne miesiące bez możności obcowania z mokrością, niewysłowiona pustka monologu jaki toczymy wewnętrznie z otaczającym nas krajobrazem , to pasja ta by po prostu umarła. Pełna uczuć mowa i wyjątkowa gestykulacja w konfrontacji z parzącymi nas promieniami słońca zdawała się go męczyć, toteż dopokąd sięgał swoimi słowy, tam też z utęsknieniem wyglądał linii horyzontu.

Doczekał się. Gdy minęło południe, krajobraz robił wrażenie, jakby się wyostrzał , a jasność, która była przed nami nieco poszarzała, pojawił się dysonans między ciemnoniebieskim odcieniem pomarszczonego płótna wody, a ogniście żółtą farbą, jaką malowane były wierzbiczańskie pola. Na niebie rozlała się ciemnogranatowa akwarela, która utworzyła burzową chmurę, a którą niebo nasiąkało nieubłaganie w naszym kierunku. Cały pejzaż począł się zlewać w jeden groźny ton, gdy tylko spokojne jak dotąd połacie wodnej toni zaczęły gotować się pod naporem coraz silniejszego wiatru...

cdn.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=760