Sandacz sąsiada
Data: 29-02-2004 o godz. 13:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Historia ta przydarzyła mi się dwa lata temu podczas wakacji.
Właśnie wtedy rozpoczęły się moje spinningowe łowy. Nie znając uroku tej metody, łowiłem głównie odległościówką i batem.



Na początku sierpnia przebywałem jak co roku nad jez. Dzierżno. W tym czasie uganiałem się za szczupakami i niezbyt wyrośniętymi okoniami. Moi koledzy łowili głównie nocą, nastawiając się tylko i wyłącznie na sandacze, licząc na przypadkowe sumy, które połakomią się na ich przynęty. Efekty mieli niezłe - nigdy nie wracali z pustymi siatkami. Pomimo takiej zachęty nic nie było w stanie zmienić mojej awersji do nocnych połowów, że o łowieniu z łódki nie wspomnę.

Pewnego dnia przyszedł do mnie Adam oznajmiając, że przez najbliższe trzy dni nie popłynie na nockę z powodów zdrowotnych. Zaproponował od razu, czy nie chciałbym z nim pospinningować z łódki w ciągu dnia. Celem naszych połowów miały być sandacze. Bez najmniejszego wahania zgodziłem się, po czym usiadłem na moją „Ukrainę” i niczym Alessandro Petacchi popędziłem do sklepu wędkarskiego. Moje zakupy nie były zbyt obfite. Zafundowałem sobie kilkanaście jasnych twisterów i główek.

Tego samego dnia około godziny szesnastej wypłynęliśmy na jezioro. Po dwudziestu minutach wiosłowania dopłynęliśmy do miejsca połowu. Pogoda tego dnia była łaskawa dla wszystkich. Wiał lekki zachodni wiatr, niebo było zaciągnięte cienką warstwą chmur, przez które nie bez problemów przebijały się promienie słoneczne.

Po spuszczeniu kotwic na żwirowe dno jeziora, wysłuchałem krótkiego wykładu, po którym przystąpiliśmy do połowu. Przez najbliższe dwie godziny nic specjalnego się nie działo, aż tu nagle z usta mojego kolegi usłyszałem „siedzi”. Szybko zwinąłem moją wędkę i zacząłem oglądać hol pierwszego tego dnia sandacza. Walka nie była zbyt emocjonująca, bo ryba szybko opadła z sił. Po wciągnięciu sandacza na pokład, szybko go zmierzyliśmy. Okazało się, że ma sześćdziesiąt trzy centymetry.

Niespełna pół godziny później, poczułem ostre szarpnięcie mojego wędziska i zauważyłem lekkie wygięcia się szczytówki. Wiedziałem, że ryba którą holuję nie jest zbyt okazała. Miałem rację - mały sandacz po delikatnym odhaczeniu wrócił do wody.

Tego dnia łowiliśmy jeszcze godzinę. Widzieliśmy, że niebo spowiły ciemne deszczowe chmury. W pewnym momencie zauważyłem płynącą w naszym kierunku łódkę. Jak się okazało był to nasz dobry znajomy, a zarazem mój sąsiad Marian. Po krótkiej rozmowie zadecydował, że stanie obok nas. Podczas powrotu na brzeg umówiłem się z moim kompanem, że o ile pogoda na to pozwoli popłyniemy następnego dnia,.

Następnego dnia przed południem byliśmy już na wodzie. Postanowiliśmy dowiedzieć się, co w nocy udało się złapać Marianowi. Bardzo dumny z siebie pokazał nam czterokilowego sandacza. Drugi, który wziął mu o pierwszej w nocy, wyciągnął trzydzieści metrów żyłki i zerwał zestaw. Stanęliśmy w odległości stu pięćdziesięciu metrów od naszego znajomego i po chwili zaczęliśmy łowić .

Pogoda tego dnia był piękna. W pewnym momencie przy ściąganiu przynęty zauważyłem, że moja żyłka przecina się z jakąś inną. Szybko pochwyciłem ją w dłoń. Zacząłem zwijać i w pewnym momencie poczułem, że coś jest na jej drugim końcu. Adam przyglądał się moim poczynaniom. Po zwinięciu żyłki naszym oczom ukazał się wymęczony sandacz.

Jak się później okazało, był to nocny rywal Mariana. Mierzył sześćdziesiąt cztery centymetry i do dnia dzisiejszego jest to największy, jakiego złowiłem.

Zabrze







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=761