Wiosenne szczupaki, czyli trzy dni zębatego cz.1
Data: 04-03-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Spinningowe łowy


... a zaczęło się to tak...

W połowie maja przeszła nam przez głowę myśl "a może by tak na Mazury?". Niestety szybkie spojrzenie na kalendarz kompana moich wypraw i już perspektywę weekendu na Mazurach musimy odłożyć, póki co, na półkę.



Powód - najbliższe trzy soboty i niedziele nie wchodzą w grę. Zamiast kołysać się na falce w drewnianej "krypie", mój kolega będzie wysilał umysł na uczelni. Moje spojrzenie jest nad wyraz wymowne, ale nawet nie próbuje skłaniać go do wagarów. W końcu to ostatni semestr, a we wrześniu obrona pracy magisterskiej.

Kilka dni później, kiedy już pogodziliśmy się z faktem, iż "Naszą Zatokę" zobaczymy dopiero w lipcu, Potok oświadcza mi, że weekend 30.05 - 1.06 ma wolny!!! Nie trzeba było dużo się namyślać. Postanowione. Te dwa dni spędzimy na północy Polski. Dwa dni... A może by tak wziąć w pracy wolny piątek i jechać w czwartek wieczorem? Wspólnie ustalamy, że tak będzie najrozsądniej.

Kolejne dni, które upływały w atmosferze wielkich przygotowań, planów itp., ciągnęły się jak włoski makaron. Nie wytrzymałem tego ciśnienia i na tydzień przed wyjazdem odwiedzam z bratem niewielkie jeziorko koło Nowego Dworu Mazowieckiego. Piękny poranek, łódka i w pierwszym napłynięciu trafiam pierwszego ładnego esoxa w tym sezonie. Miara 59 cm i waga kilo sześćdziesiąt wskazują na dobrą kondycję tutejszych drapieżców. Motywacja i skupienie wywołane tym faktem zwiększają się dwukrotnie.

W jednym z kolejnych miejsc zacinam sztukę swojego życia. Niestety próba podebrania szczupca do podbieraka kończy się przetarciem żyłki o jego metalową część. Nie będę opisywał swojej wściekłości, bo to uczucie znane jest z pewnością każdemu, kto stracił "swoja dużą rybę". Wynikiem tego zdarzenia było to, iż już dwa dni później, wraz z Potokiem, odwiedzamy sklep wędkarski Bass, gdzie zaopatrujemy się w solidną broń - duży, głęboki podbierak nie posiadający ostrych krawędzi, z długą, ponad trzymetrową rękojeścią i oczywiście z mocowaniem siatki. Musimy przecież dmuchać na zimne, a zatokowe okazy z pewnością będą wykorzystywać każdą okazję do odzyskania wolności.

Na kilka dni przed wyjazdem czujemy już w sobie tę adrenalinę a wnioski urlopowe trafiają do kadr. W przeddzień wyjazdu znów odwiedzamy sklep przy ul. Wolskiej 82, gdzie zaopatrujemy się w różnego rodzaju niezbędne akcesoria i przynęty - blachy, woblery, robaki, przypony itd. Najwięcej miejsca w sklepowym koszyku zajmują jednak "żółte". Wtajemniczeni wędkarze w naszej grupie wiedzą, że gumy w tym właśnie kolorze robią spustoszenie wszędzie tam, gdzie mamy okazję pospinningować.

Czwartek 29.05.2003 - dzień wyjazdu. Pierwszy raz od jakiegoś czasu, wsiadając do samochodu Potoka, który przyjechał po mnie w drodze do pracy, na standardowe pytanie - "co słychać?", odpowiadam "OK" zamiast codziennego - "do d...py". W pracy ciągłe spoglądanie na zegarek jeszcze bardziej powoduje wrażenie nieskończoności 8 godzin. I wreszcie 17:00. Schodzę piętro niżej do pokoju Potoka i co widzę? Mój kolega nadal ślęczy przed komputerem! Na chwilę przed wyjściem otrzymał do wykonania pewną analizę i nie może wyjść dopóki jej nie wykona. W przeciwnym razie jutro musi zjawić się w pracy. Jesteśmy wściekli. Drogie minuty uciekają i wyjazd zaplanowany na 18:00 staje pod dużym znakiem zapytania. 17:15, 17:30, 18:00 - już nawet nie odzywamy się do siebie. Wreszcie po długim wyjaśnianiu metody wyliczeniowej Potok dostaje "zielone światło" od swojego szefa. Punkt 18:20 opuszczamy firmowe mury. Szybka podwózka pod dom i umawiamy się za pół godziny.

Wpadam do domu jak szalony a na pytanie babci czy będę jadł nawet nie odpowiadam. Spakowane poprzedniego dnia rzeczy znalazły się w samochodzie kilka minut później. Jeszcze tylko chwila zastanowienia czy mam wszystko co jest niezbędne w takiej podróży ( tj. oczywiście wędki, kołowrotki itd.) i ruszam pod dom Potoka. Ilość jego bagażu powoduje, że kilka razy wraca po kolejne torby. Po raz ostatni, nie czekając na windę, w ekspresowym tempie wbiega na jedenaste piętro po schodach! Jeszcze tylko odbiór na poczcie zakupionych przez Internet woblerów, krótka wizyta na działce u moich rodziców i ruszamy w stronę mostu Grota Roweckiego.

W tym momencie dają znać o sobie nasze żołądki. Fakt - w pierwszej części dnia nie jedliśmy z podniecenia a później nie było czasu. Cóż, musimy skręcić do Mc Donalda. Potok idzie po hamburgery, a ja kieruję się w stronę stacji benzynowej, gdzie kupuję paczkę cygar. Postanowiliśmy bowiem sprawdzić, jak smakuje nowy rekord wspierany smakiem cygara. Nie chcąc tracić czasu jemy jadąc. Telefonicznie uprzedzamy Pana Kazimierza - gospodarza u którego mamy kwaterę, że będziemy ok. 23:00.

20:12 - jesteśmy na Płochocińskiej a przed nami już "tylko" 240 km. Droga pusta, piękny wieczór. Niewiele jest takich dni, kiedy uczucie błogiego spokoju jest tak silne jak teraz, kiedy nie myślisz o pracy, codziennych kłopotach, kiedy przed oczami masz już tą szczupaczą paszczę wynurzającą się z głębiny, kiedy... dzwoni telefon komórkowy, a na wyświetlaczu pojawia się nazwisko twojego przełożonego! Chwila konsternacji - odbierać czy nie? Stajemy na poboczu, gasimy silnik, Potok odbiera. Krótka rozmowa, z której wnioskuję, że analiza jaką przygotował przed wyjściem musi się jeszcze zmienić nieco pod kątem założeń. Widzę jak mój kumpel usilnie stara się wyjaśnić jak i co zmienić. Wreszcie koniec rozmowy - ruszamy dalej. Wyłączamy telefony by już nic nie mogło zakłócać nam tych chwil radości związanych z podróżą.

W lasach za Rozogami kilka saren przebiega nam przez drogę. Zwalniamy. Tablica "ZGON" i znów noga silniej naciska na pedał gazu. Tu właśnie zaczynają się dla nas Mazury przez duże "M". Z każdym kilometrem jesteśmy coraz bliżej. Wreszcie docieramy na miejsce. Jest 23:01 kiedy gasimy silnik. Witamy się z gospodarzem i ruszamy w stronę pomostu, aby choć przez moment zerknąć na toń zanurzonego w mroku nocy jeziora. Lekki wiaterek pcha w nozdrza ten niepowtarzalny zapach wody zmieszany z zapachem trzcin, lasu i jeziornego sitowia. Zastanawiający jest tylko ten chłód 6,5° C nie wróży nic dobrego pod koniec maja. Krótka wymiana zdań z Panem Kazimierzem i... podobno biorą! Samochód rozpakowany a w umywalce chłodzi się już Johny Walker i cola. Zaczynamy, długie jak się później okaże - rozmowy o "życiu". Toast za toastem i robi się prawie piąta rano. Kładziemy się z szumem w głowie. Zasypiamy.

Wstajemy ok. 9:00. Po twarzach widać, że ilość wypitego alkoholu będzie dawała znać o sobie jeszcze przez większość dzisiejszego dnia. Wrzucamy na siebie jakieś ciuchy i wychodzimy na dwór. Pogoda piękna, niebo bezchmurne a po wieczornym chłodzie nie ma już śladu. Temperatura ok. 20° C wzbudza w nas optymizm. Pierwsze kroki kierujemy w stronę pomostu i już za dnia oglądamy nasz "okręt", który przez najbliższe 3 dni ma za zadanie wozić nas po jeziorze. Pokryty nową farbą z załatanymi dziurami w dnie prezentuje się okazale. Ma to przecież swój urok, kiedy stara krypa sunie po tafli wody a trzeszczące dulki wioseł słychać z daleka.

Mocujemy przywiezioną z Warszawy kotwicę. Patrząc w stronę jeziora dopiero dziś dostrzegamy, jakże znany nam urok otaczającego nas krajobrazu. Idziemy do miejscowej knajpy, gdzie za 231,- PLN wykupujemy licencję na cały sezon. O 10:00 jesteśmy w łódce. Potok zasiada do wioseł i na pytanie: "- Gdzie płyniemy?", uśmiechamy się do siebie. Dziesięć minut później wpływamy w przecinkę trzcin - korytarz prowadzący do Zatoki. Chwila niepewności, czy jesteśmy sami i wielka radość. Na zatoce pusto. Widok tak przyjazny oczom powoduje, że krzyczymy z radości. Kotwiczymy łódkę z wielką ostrożnością w pasie grążeli nieopodal wejścia do Zatoki. Pierwszy rzut i ta chwila oczekiwania - czy weźmie?

cdn.

Piotr Woźniak
Piotr Potocki







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=765