Moczarkowy de-esik - KONKURS
Data: 27-03-2004 o godz. 06:00:33
Temat: Konkursy


Gdyby ktoś zadał pytanie co jest najpiękniejsze w wędkarstwie - rzekłbym chyba po długim namyśle, że to nieprzewidywalność. Niepewność co do tego, co zdarzy się za chwilę, nazajutrz i przy każdym następnym połowie. Ileż to razy przeżywa się chwile zwątpienia, gdy woda wygląda jak martwa, a wędki ani drgną. Ile razy w chwilę potem skacze ciśnienie i mocniej bije serce, bo wszystko wskazuje na to, że w łowisku pojawiły się duże ryby. A czy tobie drogi czytelniku zdarzyło się, że byłeś pewien obecności wielkich ryb, te zaś szerokim łukiem omijały twoje przynęty? Mnie przydarzyło się to niejeden raz. Ale znalazłem swój sposób. A było to tak...



Pewnego pięknego dnia w środku lata wybrałem się na ukryty w lesistym brzegu jeziora pomost, by połowić płoteczki na spadzie pod trzciną. Nęcone od kilku dni kukurydzą brały wręcz wybornie. Co ważne - byłem niemal pewien, że nikt mnie nie podsiądzie na łowisku. W zasadzie jedynym sposobem dostania się na pomost z majdanem spławikowca było podpłynięcie łódką.

Tego dnia również płynąłem na łowisko łódką, która cała przesączona była zapachem wszelkich zanętowych komponentów i wyładowana spławikowo-gruntowym sprzętem. Od kilku dni bowiem, obok machania odległościówką, zacząłem próbować swoich sił w drgającej szczytówce. Płynąc na łowisko i mijając malowniczy półwysep natknąłem się na pojedyńczą węgorzową samołówkę, którą pozostawił jakiś kłusownik, zbierający swój plon o świcie. W afekcie, trochę wbrew prawu i zdrowemu rozsądkowi wydłubałem toto z wody. Na końcu dyndał sobie dorodny... No właśnie - niestety nie węgorz, a najzwyklejszy w świecie krąp.

Żyletkę oddelegowałem do jej naturalnego środowiska, zaś styropian z dratwą i hakiem 2/0 jako zdobyczne wpakowałem do schowka. Zawinąłem za półwysep i cichutko dobiłem do pomostu, cumując łódkę przy samym brzegu. Sypnąłem garść kukurydzy i kilka kulek zanętowych w prawo, na spad, przed czubek pochylonej nad wodą sosny. Następnie ulepiwszy kilka solidnych kul, wyekspediowałem je tak daleko na wprost, jak tylko mogłem to zrobić ręką. Gdzieś tam miał lada chwila spocząc zestaw gruntowy, zmontowany na moim pickerku.

Płotki dopisywały. Co i raz spławik spokojnym, majestatycznym ruchem pogrążał się w wodzie, a po zacięciu wędka przyjemnie pulsowała. Płoteczki jak na jednej prasie bite - wszystkie po dwadzieścia kilka centymetrów. Raz po raz, kiedy spławik miast tonąć szybko uciekał w bok, trafiała się dorodna krasnopióra. Pickerek też po kilku dniach prób wreszcie ożył. Po delikatnym pykaniu w zestaw zaciąłem największą płotkę tego dnia, a po solidnym walnięciu złowiłem najmniejszą. Dobry sposób, aby się przekonać o złudnej naturze DS-owych brań.

I tak sielankowo mijał mi czas i w zasadzie byłbym całkiem zadowolony ze spraw obrotu, gdyby nie pewne spostrzeżenia. Otóż w pewnym momencie zauważłem, że w miejscu, gdzie posłane były duże kule zanętowe, a zatem poza zasięgiem spławikówki, z dna wydobywają się intensywnie bąbelki. Wędkarski nos szybko chwyta o co chodzi w tej zabawie. Odłożyłem płociową wędkę na bok i usiadłem przy samym pickerze, gotowy do natychmiastowego zacięcia. Po chwili nastąpiło branie. Zaciąłem chyba zbyt nerwowo, bo o tym, że holuję małą płoteczkę, przekonałem się dopiero wyciągając zestaw z wody.

Ki czort - pomyślałem sobie - przecież płotka nie robi takiego bajzlu w wodzie. Tam się aż gotuje... Kolejne ziarna kukurydzy śmignęły na trzydziesty metr. Zestaw zamarł w bezruchu. Podciągnąłem lepiej, żeby dokładnie wyczuć branie. Już wcześniej zauważyłem, że przy tym podciąganiu, za każdym razem miało się wrażenie, że przynęta grzęźnie w dnie. Po dłuższej chwili bez brań, zmarnowany wyciągnąłem zestaw, zamotany w żywozieloną kiść moczarki.

Spojrzałem na tę moczarkę i zacząłem dumać - czy jest możliwe, aby duża ryba, ryjąc w dnie, omijała moją przynętę? Tak naprawdę to nie wiem czy wymyśliłem sobie dobrą odpowiedź, ale wydumałem tak... Głębokość łowiska wynosi koło 4 metrów. Dno pokryte jest dużą ilością moczarki, która nie rośnie w górę, lecz raczej kładzie się na dnie, tworząc coś w rodzaju labiryntu łodyg. Kiedy wpadają tam moje kule, to pod własnym ciężarem zapadają się wśród roślin aż do dna. I być może duże ryby, wiedzione zapachem lub drobinami ukruszonej zanęty, znajdują te duże kule ryjąc w dnie, wśród zieliwa. Jednak trudniej jest im znaleźć dwa czy trzy ziarenka kukurydzy, wiszące gdzieś na łodydze moczarki. Bez trudu przychodzi to jedynie małym płotkom, żwawo przemykającym pomiędzy roślinami.

Wpadł mi wtedy do głowy pewien pomysł - wcześniej już sprawdzony przy łowieniu na spławik. W zarośniętych miejscach dobrym trickiem bywa podniesienie przynęty ponad dno. Jednak przy gruntówce trudniej taki efekt osiągnąć. Trudne nie znaczy jednak niemożliwe. Przypomniały mi się instrukcje z wędkarskiego podręcznika dotyczące pompowania powietrza do rosówek i wzdrygnąłem się na tę myśl. Pomyślałem jednak o innym sposobie. Wskoczyłem do łódki i wyjąłem ze schowka zaanektowaną wcześniej węgorzową samołówkę. Ze styropianu ukruszyłem kilka kulek i wróciłem na pomost potestować nowy patent. Założyłem dwa ziarenka kukurydzy, a między nie odłamek styropianu. Było akurat - przy dwóch małych ziarenkach spora kulka styropianu wystarczała, żeby przynęta delikatnie unosiła się ku górze.

Tak przygotowany zestaw cisnąłem czym prędzej do wody. Branie nastąpiło niemal natychmiast. Układałem właśnie wędkę na zaimprowizowanych podpórkach, kiedy ta dosłownie skoczyła z imptetem ku wodzie. Zaciąłem i poczułem przyjemny, jednostajny i silny opór. Po niedługim holu wyjąłem dorodnego leszcza.

Brania powtórzyły się jeszcze kilka razy, po czym ustały. Patent się sprawdził, zaś ja kombinowałem dalej. Tak naprawdę to nie wiem po co, skoro brało, ale my - wędkarze już tak mamy, że skoro się coś ciekawego wykombinuje, to szukamy czegoś jeszcze lepszego. No i wydumałem, żeby cały zestaw urealnić. Bo ryba, która delikatnie brała przynętę mogła być lekko zaniepokojona faktem, że ta po pochwyceniu jej i wypluciu unosi się do góry. Wydumałem więc, że na przyponie zawieszę śrucinę. Kiedy ryba ją pochwyci i wypuści przynętę, ciężarek pomału będzie ją sprowadzał w kierunku dna. Zestaw wyglądał mniej więcej tak, jak na rysunku poniżej.

Przetestowałem wszystko na płytkiej wodzie przy pomoście i zadowolony machnąłem pickerkiem tam gdzie wcześniej. Prawdę mówiąc nie wiem, czy taki akurat montaż zwiększył skuteczność połowu. Ale próbując dalej metody "na unoszonego" łowiłem skutecznie kolejne ryby. Brały leszcze, brały płocie, a na okrasę raz po raz trafiał się lin.

Pomysł zdał więc egzamin i jeszcze raz potwierdziło się, że czasami warto się zastanowić nad każdym najdrobniejszym detalem połowu, bo może on znacząco wpłynąć na wyniki. Wcześniej żyłem w błogim przekonaniu, że leszcz bierze tylko z dna. Spławikowe łowy trochę zmieniły mój punkt widzenia, a opisana wyżej przygoda z pickerem całkowicie zmieniła pogląd na sprawę.

Ktoś mógłby rzec - Ameryki żeś pan nie wymyślił. Jestem pewien, że gdyby przejrzeć wędkarską prasę czy książki, gdzieś by się znalazło opis "DS na unoszonego" w tej czy innej postaci. Jednak to, że ktoś gdzieś o tym być może napisał, nie znaczy, że pamiętamy o wszelkich modyfikacjach zestawu, które mogą nam przyjść z pomocą w trakcie wędkowania. A jak pokazuje życie - eksperymentować warto. Dzisiaj to mój stały, wędkarski trick.

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=798