Przypadkowe ryby? - KONKURS
Data: 29-03-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Konkursy


Jeszcze 10 lat temu, spinning był dla mnie czarną magią, a muszkarstwo stanowiło dziedzinę tak obcą, jak ósmy pasażer Nostromo. Nie myślałem wtedy o woblerach, blaszkach i jigach. Szczupak i sandacz były rybami dla innych, dla mnie istniał tylko białoryb.



W pokoju leżały obok siebie uklejówki, baty, teleskopy, a pudełka wypchane były spławikami, ołowiem i przyponami. Niestety nie było mnie stać na firmowe zanęty i atraktory, dlatego podbierałem mamie z kuchni, co się tylko dało. Sam biegałem po łąkach z zielnikiem i szukałem roślin przyspieszających przemianę materii. Potem robiłem z nich nalewki, wyciągi i wywary, by następnie dodać je do zanęty. Dziś przypominając sobie tamte eksperymenty cieszę się, że nigdy po wrzuceniu zanęty moje kochane rybki nie pojawiły się pod powierzchnią pływając do góry brzuszkami.

Nad wodą spędzałem każdą wolną chwilę. Niestety nikt z domowników nie wędkował i moje łowienie początkowo odbywało się na odległym o niecały kilometr zalewie. Kiedy tylko jakiś znajomy wybierał się nad odległą o ponad 100 km Wisłę staczałem bój w domu i czasem udawało mi się wybrać nad wielką rzekę. Taki wyjazd był świętem. Przygotowania rozpoczynałem już kilka dni wcześniej. Zbierałem suchy chleb i mieliłem go, podbierałem płatki owsiane, mąkę, bułkę tartą i co tylko wpadło mi w ręce. Kopałem robaki i łapałem nocą rosówki.

Moja mama do wyjazdu rozpoczynała przygotowania jakiś dzień wcześniej. Miałem „na kupce” ciepłe ubranie, kurtkę przeciwdeszczową i jedzenie, którego wystarczyłoby na tydzień. Próby samodzielnego przygotowania kończyły się niebezpiecznymi kłótniami, które stawiały pod znakiem zapytania wyjazd na ryby.

Rzadkie wyjazdy nad Wisłę, powodowały, że efekty miałem raczej marne. Drobnica w postaci krąpików, leszczy i płotek mnie nie zadowalała, zaś większych ryb w tamtym okresie nie udawało mi się skusić. Poza jednym jedynym razem...

Przygotowania do wyjazdu przebiegły według schematu i koło drugiej w nocy wsiadłem do samochodu, którym ze znajomymi udałem się w kierunku Wisły. Jeszcze było ciemno, kiedy dojechaliśmy na miejsce. Rozpakowaliśmy cały majdan i każdy udał się na swoje stanowisko. Jak zwykle, najpierw nawilżyłem zanętę, przygotowałem wędki i czekałem na świt. Kiedy zaczęło się rozwidniać kule zanętowe powędrowały do wody a zestaw gruntowy na granicę nurtu. Gdy widać było już spławik rozpocząłem łowienie na przepływankę.

Niestety scenariusz powtarzał się po raz kolejny. Na grunt nie było nawet brania, a na spławik brała drobnica. Zniechęcony po trzech godzinach przezbroiłem zestaw spławikowy na przystawkę i rozpocząłem wyjadanie zapasów z minispiżarni, którą do plecaka zapakowała mi mama.

Słońce pięknie przygrzewało a ja leniuchowałem przy wędkach. Brania ustały całkowicie i powoli zaczynałem się zniechęcać. Buszując w plecaku znalazłem reklamówkę z truskawkami, a raczej to co z nich pozostało. Niestety przygniecione podczas transportu kilkoma kilogramami zanęty teraz przypominały czerwoną breję z pływającymi zielonymi szypułkami. Już miałem to wyrzucić, kiedy coś mnie tknęło i truskawki powędrowały do wiadra z zanętą. Wymieszałem ponownie zanętę, trochę dokleiłem mąką i kule wrzuciłem do wody powyżej spławika.

Nie liczyłem na wiele i naprawdę byłem zdziwiony, kiedy szczytówka wędki zaczęła drgać. Spławika nie było na wodzie. Zaciąłem, gwizd hamulca i luz. Niestety przypon nie wytrzymał. Zawiązałem nowy, rzut w to samo miejsce i po chwili branie. Z tą rybą już sobie poradziłem, ponad kilogramowy leszcz zameldował się w siatce. Kolejny rzut i kolejne branie...

Przez dwie godziny ryby brały jak oszalałe. Były wśród nich leszcze, płotki, klenie, krąpie i jeden mały karp. Później skończyła się zanęta i skończyły się brania. Wróciłem dumny do samochodu taszcząc obok sprzętu siatkę pełną ryb. Znajomi pytali, na co łowiłem, nikt nie spytał o zanętę a mi głupio było starym wiślanym wygom opowiadać jak nęciłem truskawkami.

Jakiś czas później, jeden z krakowskich zawodników zdradził mi pewien sekret. Powiedział, że jeżeli na zawodach do przygotowanej zanęty nic nie chce „wejść” to na ostatnią godzinę ma „tajną broń” – truskawkowy atraktor. Twierdził, że niweluje zapachy, które już są w zanęcie i w trudnych warunkach potrafi zmusić ryby do żerowania. Coś w tym musi być. :)

torque







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=800