Bąbelkowe leszcze
Data: 31-03-2004 o godz. 16:55:00
Temat: Konkursy


Te wakacje postanowiłem spędzić nad pewnym jeziorem, u mojego dziadka na Mazurach. Chciałem zmierzyć się z walecznymi rybami, z których słynęło to jezioro. Miałem wtedy 16 lat i byłem pełen zapału aby łowić. Ta wyprawa była dla mnie tym, czym teraz dla niektórych, wyprawa nad Ebro. No i w końcu stało się. Za uzbierane pieniądze i dotację rodziców zakupiłem sprzęt, wsiadłem do pociągu i znalazłem się u dziadka. Było to w 1985 r.



Był piękny, lipcowy poranek. Obudziły mnie promienie słońca padające przez okno na moją twarz. Szczerze mówiąc to chciałem dzisiaj wybrać się na ryby, ale po wczorajszej prognozie pogody zmieniłem zdanie. W końcu nie każdy ma ochotę smażyć się cały dzień w 35 - cio stopniowym upale.

Po śniadaniu udałem się na strych aby rozpocząć szykowanie sprzętu. Wybrałem metodę spławikową. Postanowiłem zabrać ze sobą dwie wędki. Na jednej, sześciometrowej miałem klasyczny, delikatny zestaw płociowy. Druga wędka, czterometrowa, miała zastaw składający się z bardziej wypornego spławika i grubszej żyłki. Przynętą miały być czerwone robaki i pinka.

Gdy sprzęt miałem już spakowany, poszedłem aby przygotować do podróży swój rower. Szybko uporałem się z uzupełnianiem powietrza w oponach i ze smarowaniem łańcucha. Resztę dnia spędziłem czytając poradniki opisujące metody połowu płoci na jeziorze Śniardwy. Położyłem się spać dość wcześnie, nie zamierzałem wylegiwać się tak jak dzisiaj, do dziewiątej. Pogoda na przyszły dzień zapowiadała się niemal identyczna jak dzisiejsza.

Budzę się o trzeciej nad ranem. Pośpiesznie zjadam śniadanie, i wyruszam w podróż. Droga przebiega szybko i około 4:30 znajduję się nad wodą. Wyrabiam zanętę receptury mojego dziadka i ładuję się na zerezerwowaną wczoraj łódkę. Rower zostawiam pod opieką pracownika stanicy. Powoli płynę na łowisko. Tafla wody jeziora jest niemal gładka jak szkło, wciąż paruje. Robi się widno.

Moim łowiskiem jest równy blat o wymiarach mniej więcej 5 na 5 metrów. Położony jest on na głębokości trzech metrów. Kotwiczę ok. 10 m przed łowiskiem. Rzucam trzy kule zanętowe wielkości pomarańczy. Mocno zlepione. Nie ma obawy że nie będą nęcić. Dodałem przecież do zanęty pół litra pinki, która skutecznie je rozbije. Nie zapomniałem też o czerwonych robakach. Pierwszy zestaw wędkowy ląduje w wodzie. Po chwili drugi. Na tym delikatniejszym przynętą jest pinka, na drugim czerwony robak. Spławiki pozostają w bezruchu na dobre pół godziny. Co jest? Zaczynam się niepokoić. Wymarzona wyprawa, wszystko wręcz perfekcyjnie zrobione i nic???

Już zaczynam mamrotać pod nosem na PZW, gdy nagle coś zainteresowało się moim zestawem Niewielkie podrygi spławika po chwili ustały. Już miałem sprawdzić przynętę, gdy nagle spławik gwałtownie poszedł pod wodę. Niewielka rybka, wielkości dłoni po chwili trzepocze się w łódce. Jazgarz! W życiu tego nie złowiłem, ale traktuję to jako zły znak. Dodam tylko, że wziął na czerwonego, umieszczonego 10 cm nad dnem. Rybka zostaje uwolniona (podobno większość wędkarzy mazurskich uznaje ją za chwast i na moim miejscu życia by jej nie darowali).

Przez dłuższą chwilę nic się nie dzieje. Donęcam przez jakiś czas i zmieniam przynęty. Próbuję kombinować też z głębokością na jakiej znajduje się przynęta i żongluję obciążeniem, ale bez rezultatu. Powoli dochodzi już południe, upał staje się coraz bardziej dokuczliwy. Widzę spływających wędkarzy. Ich siatki również tego dnia nie były pełne. "Tak połowić to sobie mogłem u siebie na Podkarpaciu" - zrzędziłem zwijając zestaw. Wiadro zanęty, kupa forsy zainwestowana w ten dla mnie upragniony, wymarzony wyjazd i nic. Trudno. Spływając wzdłuż zastanawiałem się czy było warto. Doszedłem do wniosku, że jednak tak. Przecież wędkarstwo nie polega tylko na połowie ryb. Gdy byłem około 20 metrów od brzegu ujrzałem dziwne zjawisko. Obszar wody o wymiarach mniej więcej 2 na 2 m dosłownie kipiał. Stałem tam przez dłuższą chwilę zastanawiając się nad tym dziwnym zjawiskiem. Na pewno nie był to gaz wydobywający się z dna. To przypominało raczej żerowanie kilkunastu karpi na tak malutkim poletku. Olbrzymie żerowanie.

Aby się przekonać co jest przyczyną tego zjawiska zakotwiczyłem szybko, ale i zarazem cichutko łódkę i bez namysłu zarzuciłem wędkę ustawiając czerwonego robaczka na głębokości ok. 3,5 metra. Na branie nie musiałem czekać zbyt długo. Spławik powolutku zniknął z tafli jeziora. Zaciąłem i poczułem spory opór, ryba wyciągnęła kilka metrów żyłki oddalając się w stronę brzegu, czyli trzcinowisk. Nie pozwalam jej jednak na to dokręcając hamulec. Po chwili piękny, złocisty leszcz wykłada się na powierzchni wody. Widać że jest bardzo wyczerpany tą walką. Postanowiłem zaryzykować i w międzyczasie rozłożyć podbierak. Udało się. Leszcz spokojnie poczekał, po czym wyjąłęm go z wody i włożyłem do siatki. Hol przebiegał spokojnie. Więc na drugie branie nie musiałem czekać zbyt długo. Po chwili drugi leszcz ląduje w podbieraku. Nawet nie rozkładałem drugiej wędki, zresztą zestaw był chyba trochę zbyt delikatny. W ciągu 2 godzin wyjmuję z wody dziesięć pięknych leszczy. Po tym czasie bąblowanie i brania ustają jak ręką odjął.

Spływam do stanicy szczęśliwy. Gdy odbieram rower i oddaję łódź pan "od łodzi" podziwia mój połów i jest pełen podziwu. Następuje też ważenie ryb. Oczywiście nie wszystkie ze sobą wziąłem, tylko pięć sztuk. Tych największych. Mieszczą się w przedziale wagowym od 2,5 do 3 kg. Są piękne, złociste, wspaniałe te łopaty. Gdy opowiadam o nietypowym miejscu i żerowania gość mówi mi że, w tym właśnie miejscu, które jest bardzo niepozorne gromadzą się największe ryby. Dzieje się tak dlatego iż na dnie, intensywnie porośniętym moczarką znajduje się muł, a w nim liczne żyjątka, m.in. larwy ochotkowatych. Opowiedział mi jeszcze wiele ciekawych zdarzeń związanych z tym miejscem. Dowiedziałem się, że ta "moczarkowa łączka" jest jednym z ulubionych "punktów przystankowych" wędrujących w jeziorze leszczy. Lubią się tam zatrzymywać na dłużej, aby sobie troszeczkę podjeść.

Zapewne przyczyną mojego wcześniejszego niepowodzenia była właśnie zła lokalizacja łowiska. Po powrocie do domu dziadek podziwia mój połów i z uwagą wysłuchuje mojej relacji. Jest nieco zdziwiony. Postanawia jutro ze mną wybrać się w to miejsce, następuje jednak gwałtowne załamanie pogody. Ochłodzenie i deszcz, trwają przez kilka dni. Po kilku dniach wracam do Przemyśla. Po wakacjach dziadek dzwoni do mnie i jeszcze raz gratuluje mi moich wakacyjnych sukcesów wędkarskich. Ma dla mnie też bardzo smutną wiadomość. Otóż podczas tych deszczowych dni, gdy nikt nie pojawiał się nad wodą, nad jeziorem pojawiła się banda kłusowników, która uzbrojona w agregaty i siatki przetrzebiła znacznie rybostan. Efekty ich działań były opłakane.

Zachłanność ludzka nie ma granic. Na następnych wakacjach, również się tam zjawiłem. Wyniki były bardzo mizerne, po prostu szkoda gadać. Na dzień dzisiejszy populacja ryb powoli się odradza. Cieszę się jednak właśnie z tamtych pięknych chwil, które będę pamiętać do końca życia. Miejmy nadzieję że jeziorko będzie jeszcze kiedyś rybne i sprawi radość jakiemuś młodemu wędkarzowi.

Christoferek







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=803