Trzy
Data: 23-04-2004 o godz. 09:35:00
Temat: Bajania i gawędy


Kiedyś - ciutkę złośliwie - powiedziałem żonce, iż można wyróżnić u kobiet trzy etapy:

- więcej ciuchów niż kosmetyków,
- więcej kosmetyków niż ciuchów,
- więcej lekarstw niż... reszty.



Bose stopy ślizgają się po pokrytej rosą trawie. Oczy zaklejone jeszcze snem ledwo widzą drogę. Omijam dużym łukiem kępę pokrzyw i włażę wprost w świeżutką "krowinę". Nic to. Kilka szurnięć nogą po mokrej trawie i biegnę nad rzekę. Ostrożnie schodzę po śliskim grzbiecie wału i przysiadam wprost na ziemi. Spodnie namiękają od razu, ale to nieistotne.

Rozkładam na trawie bambusową wędkę wujka i niecierpliwie nadziewam na haczyk robaka, wyciągniętego z pordzewiałej puszki. Wierci się jak diabli, ale wreszcie go pokonuję i spławik z piórka ląduje w samym środku malutkiego zastoiska. Czekam.

Słońce podnosi się coraz wyżej a wędka tkwi w jednym miejscu jak zaczarowana. Miejsce kropel rosy zajmują teraz koniki polne. Co i raz któryś z nich ląduje na mojej koszuli. Podciągam lekko wędkę i odkładam ją znowu na trawę. Spławik podskakuje przez chwilę i nagle niknie pod wodą. Zacinam z rozmachem i śliczna płotka ląduje za moimi plecami. Kamień kończy jej żywot i zawisa na wierzbowej witce. Kolejny robak kusi po kilku chwilach następną.

Grzebię palcami w puszce, usiłując znaleźć coś poza zeschniętą ziemią. Chwila namysłu i już biegam po łące, usiłując złapać "konika". Tym razem zarzucam w nurt. Piórko przytapia się lekko i podskakuje na wodzie, kiedy idę za nim brzegiem. Niedaleko, ot, raptem 10 kroków i z powrotem.

Raz, drugi, trzeci. Przytrzymanie i siedzi. Nawet nie zaciąłem.

Zaciskam w pięści wierzbowy pręt, na którym wiszą 3 płotki i dwa klenie. Trawa brzęczy w słońcu milionami owadów, a ja dumny jak diabli idę do domu, by odebrać obowiązkowy "opeer" od babci za upaprane spodnie.


***



Klnę w myśli Andrzeja za wybór "miejscówki". Już 40 minut dymamy obładowani jak wielbłądy. Stołeczki, wędziska, podpórki, plecak z "wyposażeniem" i wiadro z zanętą. Andrzej niesie jeszcze prowiant na cały dzień. Pomimo chłodnego poranka, pot ścieka mi już po kolanach. Jeszcze jeden zakręt rzeki i wreszcie słyszę upragnione "to tu". Andrzej też ma dosyć. Sapiąc jak parowóz, rzuca wszystko na trawę i zapala papierosa.

- Odpoczywać będziesz później - mówię i zaczynam szykować stanowisko. Kolejne minuty zamieniają bezładną graciarnię w podręcznikowo przygotowane stanowisko wędkarskie. Widok czterech "gruntówek" nastraja nas optymistycznie. Jeszcze tyko zanęta i otwieramy po "żywcu". Czekamy.

Powoli się wypogadza. Leniwie dyskutujemy o życiu, o żonach, ot, tak, aby zabić czas. Nic nie bierze. Wyciągamy prowiant i wtedy Andrzej zrywa się jak antylopa i zacina niewielkiego jazgarza. Niby nic wielkiego, ale cieszymy się, że się zaczęło...

Złudzenie - kolejne dwie godziny zaowocowały jednym krąpikiem u mnie i kolejnym jazgarzem u Andrzeja. Przezbrajam jedną z wędek i jazgarz (już jako trupek) staje się przynętą na jakiegoś rekina. Zdesperowany Andrzej zwija jedną gruntówkę i rozkłada spławik.

- I gdzie te ryby? - pytam kpiąco.
- Odczep się - odpowiada bez złości - lepiej zajmij się wędkami.

Idę na spacer wzdłuż brzegu, zaglądając napotkanym wędkarzom do siatek. Bryndza. Siatki smętnie falują w wodzie, a dwa niewielkie leszczyki to jedyny połów od rana na całym 100 metrowym odcinku. Wracam do wędek i Andrzeja. Nawet nic nie muszę mówić.

- Zwijamy się? - pyta.

***



Cichutko wstaję z łóżka. Ciemno jak diabli, ale łapię bezbłędnie kij i pudełeczko woblerków. Poruszam się jak Indianin na wojennej ścieżce, aby nie pobudzić domowników. Kurtka na plecy i zamykam za sobą drzwi.

Syrenka alarmu pika dwa razy, płosząc jakiegoś kota, który znalazł sobie nocleg pod samochodem. W radiu znowu wiadomości z Iraku. Nie słucham, włączyłem je z przyzwyczajenia. Ulice puste jak wymiótł. Normalni ludzie śpią, nadrabiając zaległości z całego tygodnia.

Samochód połyka kilometry, jakby ciesząc się jazdą bez "korków". Pół godziny i jestem nad Wisłą. Schodzę na główkę i siadam na betonie. Tuż obok dwóch "grunciarzy" kołysze się nad wędkami jak wyznawcy buddyzmu. Do "dwunastki" wiążę malutkiego salmiaka i zaczynam "czesać" wodę.

Bawię się w puszczanie woblerka dobre pół godziny, bardziej obserwując wszystko inne niż szczytówkę. Wdech, wydech, wdech, wydech. Jezuuuu!!! Jak dobrze. Cisza, spokój. Ciche chlapanie nurtu na kamieniach, kaczka kwaknęła, o, jest i czapla. Krótkie, ostre szarpnięcie wędki wyrywa mnie na chwilę z medytacji. Okoń, okonek właściwie, szarpie się na żyłce usiłując odzyskać wolność.

- Spoko, zaraz cię wypuszczę - mamroczę pod nosem, podbierając rybkę otwartą dłonią.

Wraca do wody i pospiesznie znika między kamieniami, a ja wracam do „ćwiczeń oddechowych”. Idę dalej. Oczy odpoczywają od papierzysk i komputerów. Kolejna główka i malutki jaź zawisa na wędce.

- Po co ci to było? - pytam go w duchu, wypuszczając.

Przypalam papierosa, zerkając na zegarek. Nieźle. Trzy godziny minęły jak chwilka. Zmieniam salmo na sieka, który za chwilę ląduje tuż przed miniaturowym przelewem. Podciągam lekko i w tym momencie kij wygina się w łuk. Kołowrotek oddaje żyłkę, a ja nie wiem jeszcze, co walczy na drugim końcu. Minuta może pięć minut i mam w ręku klenia. Klenia przez duże K. To największy, jakiego udało mi się kiedykolwiek złapać. Nie mam miarki ani aparatu, ale nie żałuję, kiedy go wypuszczam. Nie przyszedłem tu po ryby.

Byba







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=828