O Kubie, Kasieńce i latających rybach
Data: 04-05-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Pierwsze oznaki kłopotów pojawiły się już w pierwszą sobotę grudnia. Najspokojniejsza z żon przestała zgadzać się na wszystko i zażądała pomocy w przedświątecznych zakupach. Kuba przyjął ten dopust boży z lekkim zniecierpliwieniem i mając w perspektywie niedzielę na Zegrzu pokornie podreptał za żonką na zakupy.



Jako człek nieuświadomiony superhipermarketowo został na "dzień dobry" wręcz powalony ilością ludzi, którzy w tym samym momencie zechcieli czynić ową idiotyczną czynność, czyli „robić zakupy”. Następnym zaskoczeniem był fakt, iż jego jedyne szczęście okazało się czuć w tych ekstremalnych warunkach niczym ryba w wodzie. Po zwiedzeniu w ekspresowym tempie (czyli w 3 i pół godziny) 678 sklepów z upominkami i 356 stoisk z nikomu niepotrzebnymi (ale tę informacje zachował dla siebie) ozdobami, najukochańsza kobieta postanowiła zmienić miejsce polowania. Czas już był najwyższy, bo dekiel przykrywający mózgoczaszkę Kuby zaczynał się już niepokojąco unosić. Jego szczęście nie znało granic, bo ukochana małżonka przeoczyła w myśliwskim ferworze fakt, iż większość sklepów o godzinie 22 zamyka swoje podwoje, a wyczerpany mąż zapomniał (?) Jej o tym fakcie przypomnieć.

Kiedy wreszcie spocony i wyczerpany po gonitwie sklepowej, która jemu jako żywo bardziej się kojarzyła z Wielką Pardubicką usiadł w samochodzie i delikatnie postanowił przypomnieć tej jedynej o weekendowych planach, jak zwykle spóźnił się o 16 setnych sekundy:

- Jutro jedziemy do Geanta chyba, że masz jakieś inne plany?

Znaczące zawieszenie głosu ukochanej kobiety było tak wymowne, że Kuba uznał, iż nie nadaje się na kamikaze i szybciutko wymazał z pamięci weekendowe ryby. Kasieńka na codzień była niezwykle łagodną osobą, ale do dziś miał w pamięci jej wybuch, gdy tuż przed ślubem zawieruszył się nieco z kolegami. Nawet Rycho (zwany przez przyjaciół Gruby), na codzień zarabiający na życie jako antyterrorysta zmył się wtedy „po angielsku”.

Następny dzień, czyli niedziela różnił się tylko tym od soboty, że do obiadu wytrzepał wszystkie domowe koce i chodniki, nie wyłączając dywanu z dużego pokoju (po tym doświadczeniu zakonotował sobie w pamięci, żeby jak najszybciej pójść kobiecie na rękę i wymienić dywan na wykładzinę – koniecznie na całą podłogę) i zniósł do domu 3 tony (albo coś koło) żywności z pobliskich sklepów. Po obiedzie Kasieńka spojrzała wymownie na Kubę, co w pierwszej chwili postanowił zignorować, ale doświadczona kobieta nie dała mu pola manewru i 10 minut później byli w drodze do Geanta. Gdyby następnego dnia zapytać Kubę, co robił między 17 a 22 odpowiedź byłaby bardzo mglista. W pamięci został mu tylko obraz otwierania niezliczonych drzwi i przeciskania się między stoiskami (tylko, co to były za stoiska, nie był sobie w stanie przypomnieć).

W nocy przyśnił mu się koszmarny sen – wstaje raniutko, zbiera cały sprzęt potrzebny na rybach i zbiega na podwórko, gdzie już stoi przygotowany samochód, a w środku… siedzi Ona – Kasieńka i mówi:

- Dziś jedziemy do Auchan!!!

Obudził się zlany zimnym potem i w efekcie dotarł do pracy na godzinę przed szefem (który zawsze jest pierwszy). Jak nigdy na spokojnie wypił dwie kawy i przeczytał wszystkie maile. Chociaż z tym spokojem to gruba przesada. Na ulubionym portalu, co najmniej kilkunastu ludzi chwaliło się wynikami weekendowych połowów. To już wręcz zakrawa na znęcanie się skonstatował Kuba i rzucił się w wir pracy.

Następne dni wprowadziły Kubę w stan lekkiego zakręcenia. Praca – dom – zakupy, a wieczorem dla relaksu krojenie marchewki i różnych innych składników na świąteczne obżarstwo. Przy życiu (i odrobinie władz umysłowych) utrzymywała go jedynie wizja wyprawy na sandacza, którą to codziennie roztaczał przed nim Gruby Rycho. Widząc częściowe uspokojenie małżonki zaczął wprowadzać w życie swój makiaweliczny plan. Krzywienie się i prychanie przy stoiskach z rybami było jego podstawą, gdyż Kasieńka zwykła zrzucać na Kubę obowiązek zakupu ryb na Wigilię. Te były za małe, tamte nieświeże i wreszcie po którymś tam z rzędu stoisku bąknął nieśmiało, iż nie ma to jak własnoręcznie złowiona ryba. Wzrok tej jedynej był mocno podejrzliwy, kiedy to usłyszała, ale o dziwo przyjęła informację nad wyraz spokojnie. Ośmieliło to Kubę do tego stopnia, iż wyrąbał żonce prosto w oczy:

– Ten, tego, no… wiesz… dzwonił Rycho i może mógłbym… To znaczy, gdyby… jednym słowem…

Wzrok jedynej kobiety jego życia był tak przenikliwy, że Kuba już się pożegnał z życiem, gdy nagle usłyszał:



Środa przywitała Kubusia deszczem i chłodem, ale nawet zadymka śnieżna połączona z małym tornado wydawałaby mu się szczytem raju po doświadczeniach ubiegłych dni. Zapobiegliwie zamówiona łódka została załadowana w ekspresowym tempie, a Rycho nie mógł nadziwić się szybkości, z jaką Kuba wiosłował na upatrzone łowisko. Dwie godziny później jego podziw był jeszcze większy, bo Kuba mimo zerowych wyników czesania wody nie wykazywał żadnego zniecierpliwienia. Możliwe, że jednym z powodów dobrego nastroju Kubusia była zawartość termosu (bez którego Rycho nie ruszał się na ryby). Receptura owego płynu była skrzętnie skrywana przez Rycha, choć wiadomo było, że herbata stanowi jedynie niewielki procent zawartości.

Mniej więcej po połowie termosu Kuba oświadczył, że co, jak co, ale bez ryby to on do domu nie wraca. Na delikatną sugestię Rycha, iż już dawno minęły te 3 godziny Kubuś odpowiedział, iż trzeba czasem pokazać, kto tu portki nosi i… łowił dalej. Dodał jeszcze, że prędzej ujrzy latające ryby niż baba będzie mu warunki stawiać. Niestety łowić to jedno, a machać wędką drugie. Głupie ryby nijak nie chciały współpracować i wysiłki naszych bohaterów sprowadzały się raczej do tego drugiego. Na domiar złego zawartość termosu skończyła się przed zmierzchem i kiedy zmarznięci i przemoczeni spływali do przystani, tylko Kuba miał dobry humor. Trzeba tu nadmienić, iż humor Kubusia wypływał poniekąd z faktu, że Rycho jako dobry kolega pozwolił mu opiekować się termosem.


W drodze powrotnej Rycho ani na chwilę nie włączył radia, bo radosny nastrój Kuby przejawiał się też w postaci dużej ilości przyśpiewek ludowych z różnych regionów kraju. Kiedy autko dojechało pod dom Kubusia, Rycho delikatnie wystawił kolegę pod drzwi i (jakby potwierdzając skuteczność szkolenia służb specjalnych) zniknął jak kamfora. Na jego usprawiedliwienie dodam tylko, iż miał jeszcze z pewnością trochę spraw do załatwienia przed Wigilią. Pozostawiony sobie samemu Kubuś chwilę oddychał głęboko (wreszcie i do niego dotarło, iż musi stawić czoła niebezpieczeństwu) by po chwili cichutko i bez zbędnego hałasu otworzyć drzwi mieszkania (pomińmy ich skrzypienie). Kiedy drzwi uchyliły się na tyle, by zobaczyć wnętrze (koniecznie je trzeba naoliwić – Kasia miała rację pomyślał Kubuś), ujrzał swoje jedyne szczęście pochylone nad kuchennym stołem. Kasieńka wyprostowała się i Kuba zobaczył coś jeszcze – lecącego w swoją stronę prawdziwego szczupaka. W galarecie.

Byba







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=842