Godzina zero
Data: 10-05-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Prognoza pogody na kolejne dwa dni: maksymalnie 10° C, wiatr porywisty, południowo wschodni, zachmurzenie duże z opadami deszczu... Co można robić w taki czas? Napić się piwa? Też, ale to odkładam na później. Nadchodzi 8 maja, „godzina zero” wybiła! Godzina, na którą czekałem całą zimę. Szczupak i sandacz na terenie Francji zostają „wyjęte spod prawa”.
Polowania nadszedł czas!



Ten jeden raz prognoza telewizyjna nie kłamie. Wieczorem w przeddzień wyprawy patrzę na zasnute niebo z mieszanymi uczuciami. Mokra ulica, opony aut kleją się do asfaltu. Płacząca wierzba biczuje płot sąsiada... dobrze mu tak. Dopijam „Meteora”, gaszę peta. Jest 23:03.
Idę spać – jutro wstaję przecież o 4:00.

Nieśmiałe, choć stanowcze pikanie budzika odpędza sen. Jeszcze nie wiem, czy nadszedł czas do roboty... Szmaty na miejscu, bez mycia, bo to przynosi nieszczęście, światło w kuchni, czas parzenia kawy. Wchłaniam kawałek, może dwa ciasta - tyle wystarczy, by przetrwać do obiadu. Pijąc kawę spoglądam na znowu ciemne jak wczoraj niebo.

Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Nie wiem co o tym myśleć: to przecież katastrofa w takim dniu!!! Komu przyjdzie do głowy wstać w taki dzień o tej porze by przywitać sezon? Na szczęście nie jestem sam. Jadę do Rysia, jak zawsze chętnego do wyjazd nad wodę.


Ledwo dojechałem, gdy otwierają się jego domowe wrota. Przygotowany na wszystko! Jest 4:30 - wyjeżdżamy na spotkanie wielkiego szczupaka. Nie kryję pośpiechu, bowiem to dzień, w którym chcę mu pokazać, że jeszcze dużo musi się uczyć, zanim zostanie prawdziwym spinningowcem. Mój pośpiech udziela się pozytywnie, niecałe pięć minut i już jesteśmy w drodze po niewysłowione szczęście, po przygodę wartą najwyższych poświęceń - po szczupaka.

Mamy czas, jak myślę, bo jest jeszcze zupełnie ciemno. Droga upływa na rozważaniach i wspominaniu „złego tygodnia w pracy”. W zupełnych ciemnościach docieramy do przedsionka naszych nadziei. I tu rozczarowanie - ktoś wstał przed nami! Widoczne ślady kół świadczą o tym dobitnie. Jedziemy ich tropem, docieramy w ciągle panujących ciemnościach. Nie są „groźni” - zatrzymują się w miejscu, gdzie nie da się „rozłożyć” w więcej osób i co ważne: nie jest to „nasze” miejsce.

Zamieniamy kilka słów. Na dachu jednego z aut przymocowana łódka, lecz nie będą z niej korzystać - za duży wiatr. Nie krzepią mnie takie informacje: są niezdecydowani, mają ze sobą żywca i tę metodę przyjmują za podstawową. Nie po to tu przyjechałem. Szybki w tył zwrot i jesteśmy około 5:00 na miejscu naszych pierwszych tegorocznych zmagań z zębatym.


Zanim przygotowałem swoje graty Rysiu zdążył mieć dwa pobicia!!! Kiedy byłem gotowy do pierwszego rzutu, mój koleś przybył z około 45-centymetrowym „okazem” by pokazać, że jest tu ryba ale trzeba zacząć ją łowić. Z natury nie jestem zazdrosny, ale tego było już za wiele!

Zaczęło jaśnieć i nadzieje na brania podwoiły się. Ciskałem kopytem ”Storm” gdzie tylko spodziewałem się ataku (na tę samą przynętę łowił Rysiu). Kiedy zameldował, że szczupły zszedł z kopyta, wiedziony ”nosem szczupakowca” zmieniłem opcje. Od tego momentu zaczęły się dziać rzeczy, o których... wołałbym jak najszybciej zapomnieć.


Kolejne rzuty na zmianę woblerem i kopytami nie przynoszą upragnionej ryby. Wyciągam wściekle czerwone kopyto „Relaksa” z 3,5 gramową główką. Dwa rzuty i następny wzdłuż brzegu pod prąd, tępe przytrzymanie i już czuję, jak ryba miota głową, by uwolnić się z pułapki. Już wiem, że nie jest duży. Po chwili widzę go i mogę określić jego wielkość na ok. 50 cm. Sięgam do kieszeni po aparat, by Rysiu mógł zrobić zdjęcie i... kolejne szarpniecie ucina plecionkę przy samym oczku kopyta...

Jestem zły na siebie. Nie wiem nawet, czy szczupaczek zdoła wypluć oszukaną rybkę. Sięgam do pudełka po drugie identyczne. Czas upływa, a ja miałem dopiero pierwszy kontakt z rybą. Wracam ponownie w miejsca, na których wcześniej nic nie zwojowalem. Kolejny rzut, kopnięcie w nadgarstek i ponownie ucięta plecionka. Zaczynam mieć tego dość.

Przyglądam się plecionce, jest rzeczywiście sfatygowana. Mam w aucie inną, ale nawiniętą na kołowrotek, którego nie chciałbym tu używać. Jest za delikatny i ma za małe przełożenie. Trudno - zakładam przynętę, którą cały czas uparcie miota Rysiu. I na dokładkę ma ciągle efekty.


Brania ustają po ciągłym ”trzepaniu” tego samego miejsca. Postanawiamy jechać gdzie indziej. Wybór pada na kanał Diebolscheim. Przed dwoma laty „dostałem” tam „metrowca” i później wiele innych (mniejszych). Jest przed dziesiątą, więc zostało jeszcze trochę czasu.

Brzegi kanału świecą pustką. Jadąc wzdłuż jego brzegu oglądamy wodę. Po drodze spotykamy „leszczowców”. Siatka w wodzie świadczy, że coś mają. Co oni tu robią? Przecież dzisiaj biega się ze ”spinem”. Skurczeni z zimna podnoszą się i widzę, że zaczynają składać sprzęt.

Docieramy do mostu i stąd pójdziemy wzdłuż brzegu w kierunku, gdzie przedsiębiorczy gospodarz wody nie zdążył jeszcze wyciąć wszystkich krzewów, tworzących schronienie i ostoję ryb. Teraz doceniam zaletę neoprenów - w taką pogodę są wręcz nieocenione.

Na chwilę zostaję pod mostem i obławiam skrytą pod nim część wody. Staram się prowadzić jak najwolniej. Po kolejnej próbie uderzenie, ale maluch albo nie trafia albo to nie szczupak. Jeszcze raz i jeszcze i nic. Gwizd Rysia niesiony z wiatrem wyrywa mnie z zamyślenia. Gestykuluje coś, lecz nie wiem, o co mu chodzi.

Wchodzę na most i widzę, jak pokazuje bym szedł drugą stroną kanału w jego kierunku. Robię, co każe. Na jego wysokości przedzieram się przez zarośla. Mój kompan zaczepił przynętę na porastających mój brzeg krzakach. Dobrze, że ma się kolegów.

Nie wracam już pod most. Przesuwamy się teraz wzdłuż brzegu, obławiając nieco na oślep. Tracę kolejne przynęty na zaczepach, nie znam tej części kanału. W pewnej chwili widzę zamaszyste zacięcie kolegi. Siedzi! Szkoda jednak, że nie na mojej wędce. Wyjmuje aparat i staram się uchwycić moment, kiedy szczupak burzy powierzchnię wody. Nie z cyfrą te numery, w efekcie ujmuje już chwilę, kiedy szczupły ma dość walki i wykłada się na bok. Ma około 70 cm, a Rysio jest cały w „skowronkach”.


Mam już dość. Proponuję powrót, który przyjęty jest bez protestu, co poczytuję za zupełnie zrozumiałe. W drodze powrotnej Rysiu stwierdza, że musi koniecznie rozejrzeć się za nowym spinningiem!

Nie przegrałem dzisiaj mimo straconych przynęt i braku ryby. Mamy nowego zarażonego pasją! W przyszłym roku będzie liczył godziny do otwarcia nowego sezonu. Ale tym czasem sezon 2004 przed nami i życzę jemu i wszystkim innym jeszcze nie zarażonym „spinningoholizmem” sukcesów i corocznej gorączki przed otwarciem sezonu.

Pozdrawiam

Robert67







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=851