Dorszyk z Łeby
Data: 31-05-2004 o godz. 08:00:00
Temat: Wieści znad wody


Jest 5 kwietnia. Nadeszła w końcu długo oczekiwana chwila, gdy pogoda pozwoliła nam na wyprawę do Łeby na kolejny rejsik po wątłusze. Jedziemy we trzech: ja, Górek i "Dziadek" czyli jego ojciec - po raz pierwszy.



Nie byliśmy przygotowani na wyprawę, ale gdy zerknęliśmy w pracy na prognozę, decyzja zapadła szybko - jedziemy. Natychmiastowe telefony do Łeby: Łeb-44 zajęty ale pamiętam, że koledzy na forum polecali "Księżną Łeby" - uff, na szczęście są wolne miejsca.

Na początku problemy techniczne: akurat teraz strzelił samoregulator sprzęgła i przepuszcza powietrze klapka zabezpieczająca od instalacji gazowej. Po naprawie, która niestety okazała się krótkotrwała wyruszamy ze Mszczonowa po 18. Przed nami 480 km drogi półsprawnym pojazdem - cóż to dla zapalonych "wędkarzy morskich".

O 23:30 jesteśmy na miejscu, zakwaterowanie i "aż" 3 godzinki snu. Wstajemy wcześnie, żeby wybrać jakieś „strategiczne” miejsca na jednostce (płyniemy nią po raz pierwszy). Jesteśmy w porcie o 5:00 czyli na godzinę przed rozpoczęciem rejsu i zdziwko - nie jesteśmy pierwsi. Rufa już zajęta. Wybieramy więc "następne wolne". Gdy przybywa szyper zapada decyzja, że robimy dłuższy rejs - 12 h, ponieważ jak stwierdzą „blisko nie ma ryby - same kurduple”.

Więc w drogę! Pierwsze docelowe łowisko oddalone jest o 18 mil od brzegu. Mamy czas przygotować sprzęt i zapoznać się ze współtowarzyszami. Wymieniamy wspólnie uwagi. Nie zapowiada się za dobrze: ciśnienie spada ostro już 3 dzień, wiaterek minimalny z zachodu, prawie flauta.

W końcu dopływamy - pierwsze pilkery spadają do wody i... pusto. Sytuacja powtarza się jeszcze dwa, trzy razy i... są pierwsze dorsze. Nie są to okazy, ale też żaden nie ma poniżej 1 kg. Wyciągam też i ja swojego pierwszego bolka. Szyper cały czas szuka dobrych łowisk - dużo napłynięć - mało rybek. Dziubiemy od czasu do czasu po sztuce.

"Dziadek" też ma swoją chwilę szczęścia. Pierwsze uderzenie i wędka ugina się pod ciężarem zaciętej ryby. Jest pewien, że to potwór i dzielnie z nim walczy. Po wyciągnięciu zdziwienie - "taki mały, a tak ciężko?” (miał około 1,5 kg) - ale też i zadowolenie.

Następne napłynięcie i stojący obok Górek zaczyna się trochę wyginać i sapać. Tym razem jest co ciągnąć i można krzyknąć „potrzebna osęka” - wątłusz 3,5 kg i uśmiech na twarzy kolegi. Cały czas przepływamy z miejsca na miejsce i szyper próbuje namierzyć dorsze. My też próbujemy różnych przynęt. Bardzo rzadko rybki siadają na przywieszki. Rezygnuję więc z nich i zaczepiam samego pilkera – rybka zielone fluo i czerwony pasek na grzbiecie (120 g).

Teraz lepiej – dużo lżej, przynęta szybciej spada na dno, rybki uderzają nawet częściej niż kolegom po bokach. Łapiemy na głębokości około 40 m.

Po kolejnym napłynięciu mój pilker pierwszy osiąga dno. Poderwanie i nagle tępy opór. Zaczep? Nie! Jednak „zaczep” żyje i zaczyna wciągać wędkę do wody. Szybka korekta zbyt dokręconego hamulca i zaczyna się zabawa w przeciąganie. Ciągnę ciężko kij w górę, 1 – 1,5 obrotu kołowrotka i zzzzz... dorsz ciągnie w swoją stronę. (Kiedyś, gdy kupowałem kij wydawał mi się dużo za sztywny – teraz „szczotka” gnie się jak gałązka). Zabawa się przeciąga, mam już widzów, którzy zauważyli moje zmagania lecz niestety na razie remis. Zaczyna brakować sił ale nie można „dać ciała” – za dużo kibiców, komentarzy i dobrych rad.

Rybka również zaczyna słabnąć. Bardzo powoli udaje mi się zyskiwać kolejne metry. Odjazdy następują coraz rzadziej. Ciągnę już całym ciałem, bo ręce odmawiają posłuszeństwa. Z toni morskiej zaczyna wyłaniać się jakiś kształt. Teraz modlitwy, żeby nie odpiął się w ostatniej chwili. Zmęczona ryba daje się w końcu wyholować na powierzchnię i za chwilę pojawia się na pokładzie.

Padają liczne komentarze. „Tak na oko 15” mówi kolega, który tydzień temu puknął „10”. Po zważeniu okazuje się, że „tylko” 12,5 kg. Teraz można odpocząć i odebrać gratulacje od ekipy. Udało się – w końcu złapałem „dwucyfrówkę”. To moja największa ryba. Trochę dziwne, że nikt obok nie wyciągnął dużej sztuki, przeważnie pływają w grupach. Trochę mniej mi teraz zależy na dalszych wynikach – już osiągnąłem swój cel.

Cały czas dużo poszukiwań. Parę zmęczonych osób już odpoczywa (zbyt intensywny trening poprzedniego dnia). Dwa razy zdarza się dobre napłynięcie, gdzie prawie wszyscy ciągną rybę. Łapiemy jednocześnie z Górkiem „bliźniaki” pod 3 kilo. „Dziadek” też ma parę sztuk i dalej próbuje, choć jest już najwyraźniej zmęczony.

Kolega po lewej (bliżej rufy) zaczyna łapać na przywieszki – 4 dorsze po kolei na czerwone ośmiorniczki. Zmieniam pilkera na zestaw z przywieszkami – zakładam czerwone i pomarańczowe twistery – niestety, rezultat marny, tylko 1 sztuka na pomarańcza. Obiecuję sobie, że następnym razem zaopatrzę się w ośmiorniczki. W końcu rozbrzmiewa sygnał końca połowów. Jesteśmy 22 mile od brzegu, przed nami daleka droga do portu.

Dobrze, że decyduję się zrobić dodatkowe zdjęcie z dorszem, bo poprzednie wyszły fatalnie. Nie miałbym co pokazać w pracy Kozie i Sławkowi, których usiłuję przekonać do wypraw morskich oraz wysłać do WW. Jest do obejrzenia w galerii okazów.

Podsumowując:
Ryb nie było zbyt dużo. Złapałem 12, Górek 11. Lepiej wypadła rufa – mieli po około 20, nie było też całkiem małych bolków lecz nie widziałem nic poniżej 1 kg.
Biorąc pod uwagę warunki pogodowe należy być zadowolonym. Tym bardziej, że wielkość rybek jak na Łebę była całkiem przyzwoita.

Teraz pozostaje czekać na następną wyprawę. Oby jak najszybciej. Jestem juz całkiem „zarażony” morskim wędkarstwem.

Andrzej Borowski







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=867