Zabić kłusola!
Data: 30-11-2002 o godz. 00:01:06
Temat: Nasza publicystyka


Nad leśnym jeziorem unoszą się mgliste opary. Wokół majaczy majestatyczny cień otaczającego wodę lasu. Jesienne chłody sprawiły, że nie słychać śpiewu ptaków. Większość już odleciała, zaś te co zostały - szykują się do zimy. Zza trzcinowego cypla wyłania się drewniana łódka. Taflę wody mąci miarowy, delikatny chlupot wioseł. Na łodzi dwie sylwetki - jedna dziecięca, przy wiosłach. Druga na rufie, obrócona bokiem. Sięga do wody i po chwili wyciąga z niej sieć.



Mężczyzna na łodzi to Wiesiek. Operator jednej ze śluz na Kanale Augustowskim. Mała dziewczynka to jego córka, Ola. A łódka i sieć to ich sposób na przeżycie. W leśnej głuszy, z dala od asfaltowych dróg i jakiegokolwiek sklepu. Kilka kilometrów od najliższej wsi, prawie trzydzieści od najbliższego miasta, gdzie mała wraz z siostrą chodzi do szkoły.

- Latem jest tu całkiem inaczej - mówi Wiesiek. - Bywają dni, że ciężko wytrzymać od nadmiaru ludzi. Statki, kajaki, żaglówki - to wszytko pływa z jeziora na jezioro. Po drodze śluza, a na niej ja. Dwanaście godzin ciężkiej pracy. Nieraz budzą mnie nawet w nocy, a każdy ma ważny powód, żeby go prześluzować. Raz odmówiłem, to musiałem biec i zakręcić zastawy, bo by mi pół jeziora spuścili.

Kiedy kończy się sezon, dzieci idą do szkoły. Rozklekotanym maluchem wozi je Marzena - żona Wieśka. Dziewczynki czekają w szkole już od siódmej, bo o tej godzinie mama zaczyna biurową pracę na państwowej posadzie. Dzięki temu wystarcza na paliwo do samochodu, remonty i zapłatę dla leśnych robotników, którzy zimą odśnieżają puszczański dukt, wiodący do drewnianej chaty, położonej na wzgórzu, nad śluzą.

- Moja pensja to dziewięć stów - Wiesiek pokazuje pokwitowanie odbioru wynagrodzenia. - To musi wystarczyć na utrzymanie rodziny, bo z zarobków żony nie zostaje nic. Za to musimy przeżyć we czworo, przygotować dzieci do szkoły, kupić im solidne kurtki i buty na zimę. I stówę odłożyć co miesiąc na parafię, bo inaczej ksiądz czyta, kto skąpi. Wstyd na całą okolicę, a i ludzie bywają wtedy złośliwi. Dorobić jednak nie idzie. Gdyby ktoś z nadzoru się dowiedział, to bym stracił pracę. I służbowy kwaterunek. A takich, co czekają na robotę nie brakuje. I chętnie na człowieka doniosą.

Latem żona Wieśka wzięła urlop, by sprzedawać jagodzianki. Zarobek był marny, ale zawsze coś. Turyści jednak nie chcą jagodzianek. Wolą piwo. Wiesiek długo się wzbraniał, w końcu kupił skrzynkę piwa i kilka zgrzewek napoju. Dwa dni później miał kontrolę z Nadzoru Wodnego. Na tym biznes spożywczy się skończył. Służbowe upomnienie dotyczyło też namiotu na podwórku. W namiocie nikt obcy nie mieszkał - to były wakacje dla dziewczynek. Udawane wakacje. Ale na państwowym bez zgody dyrekcji rozbijać namiotu nie wolno.

- Próbowałem trochę robić w lesie. U nas wszyscy żyją z lasu. Chociaż oficjalnie prawie nikt tam nie pracuje. Ludzie zatrudnieni są na lewo, bez ubezpieczeń. Dwa lata temu drzewo spadło na chłopaka z wioski. Wyjęli mu z rąk piłę, wyglądało na wypadek. Tak zapisali w protokole - "zbierał grzyby, wszedł na oznaczony teren ścinki, spadło drzewo". Wszyscy wiedzieli, jak było naprawdę. Ale każdy drży o swoją pracę. Wieszali tabliczki o ścince, znakowali teren przed przybyciem dochodzeniówki. Razem z nimi brat zmarłego. Gdyby zakapował, rodzina nie miałaby za co żyć. A i jemu nie daliby przeżyć. Z zemsty za stracony grosz, który u nas zupełnie inaczej się liczy.

Dzika przyroda jest piękna dla turystów. Podziwiają ją, kwaterując się w dwóch domkach, na tyłach zabudowań Wieśka. Te domki - to pozostałość z minionej epoki. Ale wszystko dzieje się po staremu. Przyjeżdżają tu z Dyrekcji Gospodarki Wodnej. Same szychy. Żona Wieśka musi sprzątać domki, prać pościel, dostarczać gościom, czego potrzebują. Bez żadnego wynagrodzenia. Ale o służbowy telefon Wiesiek doprosić się nie może.

- Nieraz zimą, kiedy szybko zapada mrok, strach tu tak samotnie mieszkać. Kiedyś dziewczynki zostawały u babki pod Augustowem. Kiedy babka dostała wylewu, tej pomocy już nie ma. I raczej nie będzie. Okolica tu u nas niebezpieczna. W pobliżu Białoruś. Czasem widzę w nocy kilka dobrych samochodów, jadących w stronę granicy. Żeby tędy jechać - trzeba dobrze drogę znać. Ale granicę lasem się przejedzie. Kiedyś jeździłem tam na grzyby. Po kurki na skup. Pod koniec sezonu mnie złapali i połowa zarobku przepadła. Dla nich nieważne - kurki, spiryt, papierosy. Opłata "graniczna" - 100 dolarów. A jak nie - to na komendę. Chodzą słuchy o takich, co w ogóle nie wrócili. Raz nawet w telewizji o tym było.

Teraz Wiesiek łowi ryby. Lato było bardzo suche i nawet dla rodziny grzybów nie dał rady pozbierać. A co dopiero na sprzedaż. Ale do ryb smykałkę ma. Zimą stawia "pióra" na szczupaka. Dopóki stoi lód. Wiosną, kiedy tylko zobaczy rybę przy brzegu, stawia żaki. Od czerwca do września łowić się nie da - bo turyści i wędkarze. Czasem tylko rzuci się coś na węgorza. Żeby był na imieniny. Na handel Wiesiek nie łowi - taką ma zasadę. Chyba, że dla lekarza.

- W zeszłym roku coś mi wyskoczyło na ręce. Żona kazała iść do lekarza. Okazało się, że trzeba robić operację. Lekarz powiedział ile zwyczajowo się dopłaca, żeby operacja wyszła lepiej. Nie miałem pieniędzy, zgodził się na ryby. I samogonkę. Inaczej operację by odłożył. Ręka bolała, ale musiałem złowić ryby dla lekarzy. I na zapas, gdyby coś się nie udało. Kiedy było już po wszystkim, dowiedziałem się, że to nowotwór. Dzięki Bogu - nie był złośliwy.

Wieśkowe okolice często odwiedzają wędkarze. Mimo, że jeziora ograbione są z ryb. Jeszcze do początku lat dziewięćdziesiątych łowiło się tu wybornie, a okoliczne wody słynęły z rekordowych okazów. Teraz królują agregaty i sieci na tarliskach. Letni bar nad jeziorem ostatnie ryby kupuje na lewo od rybaków. Ale więcej sprowadza z Mierzei Wiślanej.

- Co sezon przyjeżdżają wędkarze. Kiedyś taka jedna ekipa napatoczyła się, kiedy wyciągałem sieć. Było mglisto, rzuciłem gantę w wodę i umknąłem na brzeg. Zaczęli strzelać - nie wiem - czy z prawdziwego pistoletu, czy straszaka. Krzyczeli "Zajebać kurwę kłusola!". Kilka dni potem ci sami faceci kupowali we wsi rybę. Musieli wiedzieć skąd wieś ma rybę. Goście, którzy mają wędki za sto, albo może nawet dwieście złotych.

Marzena, kiedy zapytać ją o przyszłość, wzrusza rękami. Jej myśli nie wybiegają daleko. Zastanawia się, czy będzie z czego ugotować obiad. Czy będzie z czego kupić dzieciom zeszyty. Czy będą mogły pojechać z klasą na wycieczkę do Warszawy. Żeby inne dzieci się nie śmiały. Wiesiek, o tym co będzie, myśli częściej.

- Któregoś dnia rozmyślałem o tym, jak łatwo może się skończyć ludzkie życie, przez które brnie się przecież z takim trudem. Przypomniałem sobie, jak na przedwiośniu załamał się lód. Ledwo uszedłem z życiem. Kiedyś jacyś przemytnicy przynieśli paczkę i powiedzieli - "trzymaj do jutra albo nie żyjesz". Ktoś ją rano zabrał, nawet nie chcę wiedzieć, co w niej było. Zaraz potem ten guz na ręce. Wtedy pierwszy raz przyszły myśli o tym, jak przeżyłaby rodzina beze mnie. Teraz męczy mnie to nocami, nie dając spać.

Spać Wieśkowi nie dają też dziki, które włażą nocą na podwórko i ryją pod jabłonią, szukając jabłek z lata. Czasem, chociaż coraz rzadziej, w okolicę zapuszczają się wilki. W Święta Bożego Narodzenia klimat tu jak z najpiękniejszej disney'owskiej bajki. Skrzypiący pod butami śnieg, chatka na wzgórzu w świetle księżyca, ogień trzaskający w piecu i siwy dym, unoszący się z komina. Ale kiedy przyjrzeć, przysłuchać się, wpatrzeć dokładniej, widać, jak z tym dymem ulatuje wiara w następny dzień. I nadzieja, że tu, na suwalskiej ziemi, może kiedyś będzie lepiej...

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=87