Na upatrzonego
Data: 30-06-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Bajania i gawędy


W majowe popołudnia lubię wyskoczyć na przechadzkę z wędką. W okolicy jest kilka niewielkich rzeczek, na których można czasami trafić na niespodziankę: kilkukilowego zębacza, ładnego klenia i jazia.



Zabrałem ze sobą raczej średniej jakości paproszkowy spinning, ale za to bardzo komunikatywny i udałem się nad Supraśl. Jest to dopływ Narwi, raczej wiosenna rzeka, która może się pochwalić w górnym biegu ładnymi pstrągami. Chodziłem sobie leniwie, obrzucając co ciekawsze miejsca i w ten sposób doszedłem do urokliwego zakątka z małą zatoczką i olbrzymim zatopionym korzeniem. Niejedna moja przynęta została na nim, aż przestałem go obławiać, dając mu spokój. I tym razem zapatrzyłem się w to miejsce, a ręce świerzbiały, by posłać ku niemu jakąś gumeczkę. Rozsądek jednak zwyciężył.
Przycupnąłem w odległości nie większej jak 20 metrów i zadumałem się nad mieszkańcami tego zakątka.

Uderzenie w wodę było gwałtowne – jakiś drapieżca wyrwał mnie z zadumy, spojrzałem na wodę, kręgi rozchodziły się idealnie nad korzeniem. Odruchowo odblokowałem kabłąk i pochylony puściłem gumkę w tamtą stronę i zanim się zorientowałem co robię przynęta miękko opadła na wodę. Poderwałem szczytówkę chcąc uchronić się od zaczepu i udało mi się, nurt wyciągnął gumę na środek i gdy powoli nawijałem żyłkę poczułem opór, delikatnie zaciąłem, szczytówka zadrgała dwa razy i się wyprostowała. Po wyciągnięciu z wody obejrzałem gumkę ale sprawca nie zostawił żadnych śladów. Pomyślałem czy przypadkiem nie znalazłem metody na ten korzeń, i zacząłem obrzucać “korzenną miejscówkę”. Straty były nieuniknione ale doszedłem do perfekcji: rzut, poderwanie i wolne pociągnięcia. Wyrzucałem też przynętę za korzeń i podrywałem ją na wysokości zaczepu. Oczywiście hałas jaki spowodowałem musiał wystraszyć wszystkie ryby w okolicy ale sposób znalazłem. Obiecałem sobie, że niedługo tutaj wrócę.

Po kilku dniach zawitałem ponownie w to samo miejsce. Zaczaiłem się i czekałem. Po kwadransie nieopodal korzenia zobaczyłem wyskakujące nad wodę rybki – czyli jest drapieżnik. Rzuciłem 7 cm gumką za przeszkodę, powoli ściągając poderwałem ją tuż przed przeszkodą i opuściłem na napiętej żyłce tuż za nią. Szczytówka, delikatnie się uginając, zasygnalizowała branie. Zaciąłem zbyt nerwowo i po kilku drganiach puściło. Oglądałem przynętę, ale żadnych śladów nie odkryłem czyli na pewno nie szczupak. Zły na siebie założyłem lekko schodzącego woblerka i po paru minutach posłałem go w to samo miejsce, ale bez rezultatu. Zmieniłem jeszcze kilka przynęt, ale wyjść do nich już nie było, więc odpuściłem sobie.

Po dwóch dniach zawitałem w to samo miejsce. Zarzuciłem gumkę pewniaczkę – nic, drugi raz przepuściłem – nic, po trzecim rzucie ok. 5 metrów powyżej korzenia mocne uderzenie w wodę. Posłałem przynętę w tę stronę, kilka ruchów korbą i 5 metrów dalej widzę ponowne uderzenie w wodę. Robię kilka kroków i rzucam. Po chwili uderzenie w wodę kilkanaście metrów dalej. Przesuwam się w tą stronę i znowu rzucam a cała sytuacja się powtarza. Oddaliłem się w ten sposób dobrych 30 metrów od mojej miejscówki. Oglądam się za siebie i w tym momencie widzę rozpryskującą się drobnicę w okolicach korzenia. Wracam więc i próbuję obławiać. Bez powodzenia. Zwijam sprzęt i do domu.

Kilka dni opracowuję taktykę i wracam na łowisko. Puszczam przynętę i sytuacja się powtarza, ale tym razem nie idę za rybą staram się dosięgnąć ją długimi rzutami. I gdy zwijam żyłkę po raz „n-ty”, kątem oka dostrzegam atak na drobnicę na mojej miejscówce. Szybko przerzucam gumkę, ale bez rezultatu. Zastanawiam się, kto tu kogo chce przechytrzyć? Trzeba niestety opracować nowy plan.

Zawzięty, wracam po czterech dniach, ale z dodatkowym wyposażeniem w postaci kilkunastu kamieni średniej wielkości. Na wędkę zakładam woblerka, białego z niebieskim grzbietem i odpinam dolną kotwiczkę. Zarzucam metr od korzenia i szybko wybieram linkę. Po chwili widzę uderzenie w wodę powyżej mego stanowiska. Rzucam w tę stronę kamieniem, a woblerem przepływam nad korzeniem. Plaśnięcie w wodzie dobre kilkanaście metrów ode mnie i powtarzam ten sam manewr – rzut kamieniem i obłowienie miejscówki. Za trzecim razem czuję stuknięcie w spinning. Zacinam i jest. Prze pod prąd, delikatny zestaw eliminuje siłowy hol. Idę za nim i skracam żyłkę. Ryba robi nawrót. Wybieram luz i próbuję podciągnąć, ale odzywa się hamulec. Ryba ciągnie do kryjówki w korzeniu, ryzykuję i próbuję ją zatrzymać. Powoli się poddaje. Wypływa na powierzchnię i teraz dopiero widzę, że to olbrzymi jaź. Po chwili jest w podbieraku. Nieostrożnie stąpam i torba z akcesoriami powoli oddala się z prądem i po chwili znika pod wodą. Przeklinam brzydko swoją głupotę, ale oczy cieszą się pięknym jaziukiem. Ważę go w rękach i oceniam na ponad trzy kilo. Niestety miarka popłynęła wraz z torbą, na oko ma około pół metra. Zapięty pewnie na dwa groty. Odhaczam i powoli kładę na wodzie – jak wielce obrażony powoli, dostojnie znika w otchłani.

Często bywam w tamtych okolicach, ale już nigdy nie obławiałem tej miejscówki. Myślę, że byłoby to świętokradztwem. Nigdy więcej nie spotkałem się też z taką sytuacją.

Ciekaw jestem, czy dalej korzeń jest azylem tej sprytnej bestii, bo nie udało mi się więcej zaobserwować ataku na drobnicę w tym miejscu. Nie pokuszę się o stwierdzenie, że jaź jest rybą jednego stanowiska. Trzeba, by na to pytanie odpowiedział profesjonalista ichtiolog lub wędkarz, specjalizujący się w poławianiu jazi.

Brow







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=896