XI zlot - moje dni odpoczynku (2)
Data: 07-10-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Pogawędkowe imprezy


Wracamy do ośrodka. Towarzystwo, które zostało na parkingu, dalej biesiaduje. Na dachu białego Mondeo jakiś kijek muchowy z kręciołem i sznurem, powodującym ból oczu. To sprzęt treningowy Pieci. Wreszcie można napić się piwka. Chłopaki nie wierzą, że dam sobie radę z takim sprzętem.



Biorę do ręki muchówkę i ku zdziwieniu wszystkich wyprowadzam końcowy odcinek (treningi bez muchy – szkoda) na znaczną odległość. Przy okazji wyłapuję błędy w zestawie. PiECIA też pokazuje rzut rolowy ale szkoda, że nie ma Torque.

Zaglądam do świetlicy. Stoi tam stół ping-pongowy i miejscowy młody kawaler, trenuje Włodka. Kurcze - kiedy ja grałem ostatnio w ping-ponga? No tak - w szkole!!! Szukam w pamięci daty - 1973 rok . W tym to roku opuściłem mury szkoły…

Zainteresowanie ping-pongiem rośnie i zaczynają się zawody. Najlepszy zostaje przy stole, gramy „do jedenastu”. Młody tubylec szybko przekazuje nam tenisowe paletki. Z nim nie ma szans nawet najlepszy z grupy. Chłopaki powoli zjeżdżają ze zbiornika w Pilchowicach. Kryzys panie. Ryby są, ale nie biorą. Nie byłbym sobą, gdyby nie otrzymali małego „kazania”. Ryby trzeba umieć łowić – to slogan dźwigający adrenalinę niejednemu polskiemu wędkarzowi. Chłopaki jednak jeszcze wierzą, że jutro od rana coś się musi wydarzyć. Też jestem optymistą i wierzę, że ryby będą przywiezione. Organizuję odprawę i zaznaczam, że tutaj nie ma żartów. Wszyscy „no killowcy” przyjmują to do wiadomości prócz.... Torque.

Wracamy do rozgrywek ping-ponga, gdzie prawie wszyscy próbują swoich sił. Razem z Darkiem udowadniamy jednak, że Śląsk jest górą. Właśnie wtedy udaje mi się wygrać z Włodkiem. Tylko warszawiak Torque trzyma cały honor reszty świata.

Podano do stołu obiad. Dzisiaj smakuje, bo troszkę jesteśmy przegłodzeni. Dobijają inni z wędkowania i potwierdzają kryzys. Mały stan wody, za bardzo przejrzysta, szkoda, że nie popada - tak narzeka Jarbas. Zenek zauważa, że „Maruda” to świetny nick dla niego. Przypominam wszystkim: jutro po kolacji zupa grzybowa i ryba w sosie grzybowym. Wszystko sam wykonam. Moje zadanie - grzyby, zaś reszty - ryby. Broń Boże ze sklepu!

Wszyscy potwierdzają, że są poinformowani. Nawet Jjjan przystaje na takie warunki. Po obiedzie na świetlicy tłoczno i zapadła decyzja złożenia stołu do ping-ponga. Teraz jest luz.

Wszelkie rozmowy sprowadzają się do Pilchowic: gdzie kto był, na co łowił, co widział na echosondzie. Układanie planów i taktyki przechytrzenia sandacza. W nocy około godziny 2:00, na polu bitwy zostałem z Jarbasem sam. Jeszcze małe porządki i do łóżka. Rano trzeba nazbierać grzybów. Noc - chociaż bardzo chłodna, ciepłe kołdry dawały gwarancję zdrowego snu.

O 7:00 zaczyna się ruch w ośrodku. Bieganina, szykowanie sprzętu. Moja civic w samym rogu parkingu zastawiona samochodami, które już niedługo wyjadą nad zbiornik pilchowicki. Samochód Jarbasa - wielki krążownik w wersji combi - stoi tuż za moim autkiem. Jarbas jednak wyjeżdża na ryby. Nie ma strachu, potem my możemy zaatakować pobliskie lasy. Razem z Marcinem dopingujemy ich podczas załadunku sprzętu – istny młyn.

Powoli samochody zaczynają odjeżdżać. Już cisza i spokój, tylko jeszcze Jarbasa nie widać. Marcin zaczyna go szukać i stwierdza, że JUŻ Jarbasa nie ma. Patrzę do jego samochodu – wędek w nim nie widzę. No to mamy problem. Na wysokości kierownicy miga czerwone światełko. Alarm? Jak ruszymy samochodem, to do wieczora będzie głośno w Łupkach. Nie ruszymy, to o wydostaniu civica mowy nie ma. Przecież muszę nazbierać grzybów, chłopaki przywiozą ryby, a ja będę świecił oczami!



cdn.

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=959