Dziadek
Data: 30-10-2004 o godz. 22:19:21
Temat: Bajania i gawędy


Jakoś tak się składa, że zaraz po każdej rocznicy portalu nadchodzi święto, będące czasem zadumy i refleksji. Listopad - spadające liście, chłody, przymrozki... I wspomnienia... O tych, którzy kiedyś w jakiś sposób zaznaczyli swój ślad na naszej ścieżce życia i którzy więcej już tego nie zrobią. Ta opowieść jest o naszym czytelniku - o wędkarzu i żeglarzu. O człowieku, który nie żył jak święty, lecz poszukiwał właściwej drogi. Raz udanie, innym razem nieporadnie. A kiedy wszedł na właściwy trop, nie było mu dane długo nim podążać...



Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Prawie rok temu, u mnie w domu, tuż po Zaduszkach. Odwiedził mnie - jak co tydzień - dziadek. Tradycyjnie przysiadł na fotelu koło komputera - bo wierzcie lub nie - był fanem naszych Pogawędek i lubił, kiedy czytałem mu co ciekawsze artykuły lub pokazywałem zdjęcia. Pamiętam, że tego dnia czytałem mu wspomnienia, które pojawiły się w portalu z okazji Święta Zmarłych. Wzruszył się i powiedział:
- Ciekawe, czy ja też doczekam takiego wspomnienia po śmierci?

Wtedy nawet nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi pisać tę opowieść. Krótko po tym spotkaniu umówiliśmy się na następne. To była taka tradycja, że w każdy poniedziałek pukał do drzwi z paczuszką ciasta i przy herbacie gawędziliśmy o przeszłości - także o rybach, które kiedyś łowił. Być może był to pewien sposób na nadrobienie zaległości - bowiem na skutek różnych rodzinnych napięć niewiele razy było mi dane się z nim wcześniej spotykać.

Podczas tych gawęd okazało się, że zna świetnie okolice Sulechowa, dokąd jeździłem na pogawędkowe biesiady. Nadzorował tam kiedyś prace przy elektryfikacji okolic i przy okazji - w wolnym czasie - poławiał ryby w Odrze. A wolnego czasu była moc, bo trudno było elektryfikować, skoro ani słupy, ani kable nie docierały w porę. Takie to były lata. Świetnie znał też Mazury i Suwalszczyznę. Mazury z racji zainteresowań żeglarskich. Okolice Augustowa zaś, bo zawzięcie tam wędkował. Niesamowite było odkrywanie w kolejnych rozmowach i na pożółkłych już zdjęciach, że wędkowaliśmy często w tych samych miejscach.

Ile herbaty wypiliśmy, ileśmy godzin przegadali. Nie było chyba rozmowy, w której nie pojawiłyby się wielkie mazurskie szczupaki, albo okonie. Opowieści dziadka były jak z bajki. I chociaż zapewne upływ czasu i fantazja narratora dodały im posmaku niesamowitości, do dzisiaj pamiętam malowany słowem obraz okoni, gromadnie atakujących przynętę i siebie nawzajem. Podobnie jak leszczy, na które nie można było znaleźć takiej miski, w której by się zmieściły i szczupaków, które jednym kłapnięciem pyska miały pożerać kaczkę. Tak właśnie, co tydzień, rozbudzały się wspomnienia rodzinne, przeplatane z wędkarskimi fantazjami.

Pewnego poniedziałku nie przyszedł. Nazajutrz zadzwonił telefon ze szpitala:
- Czy pan zna Witolda Krajewskiego?
- To mój dziadek.
- Pana dziadek miał zawał i jest u nas na OIOM-ie
- powiedzieli.

Szedłem do szpitala nieopodal z drżeniem serca. Będąc już na korytarzu usłyszałem dziadkowy głos. Nie była to ani normalna, ani przytłumiona mowa, lecz bulgot i rzężenie.
- Jak się czuje - zapytałem.
- Wie pan, nie jest dobrze. Zanim położyliśmy go na OIOM wstał z łóżka i poszedł zadzwonić. Po drodze zasłabł i stracił przytomność. W ręce miał pana wizytówkę. Podejrzewamy rozległy wylew krwi do mózgu - w tej chwili nie ma z nim kontaktu. Rokowania są poważne, trudno jest powiedzieć jak rozległy był ten wylew. Decydujące będą najbliższe dni.

Pewnie byłoby piękne w tej opowieści, gdybym napisał, że wszedłem na salę i ścisnąłem go za rękę. Niestety, nic takiego nie zrobiłem. Bezradny, obłąkany bełkot sparaliżowanego starca przestraszył mnie. Weszła tam tylko moja mama. Na chwilę. Obiecała mi powiedzieć jak jest z dziadkiem. Kiedy wyszła, nie musiała niczego mówić. Wystarczyło na nią spojrzeć.

Minęło kilka dni. Dni codziennych wizyt w szpitalu i słuchania przerażającego dźwięku. Dźwięku, który wydaje człowiek usiłujący coś powiedzieć, nie mając władzy nad językiem, ustami i odruchem przełykania. Dziadka przeniesiono na oddział udarów, do sali stanów ciężkich, zwanej potocznie umieralnią. Tam, prócz niego, było jeszcze pięć innych osób, które los z dnia na dzień tak ciężko i boleśnie doświadczył.

Każda wizyta w szpitalu była koszmarną zagadką. Czy będzie słychać dziadka po wejściu na oddział, czy stać będzie tylko puste łóżko? Modliłem się cud wyzdrowienia. Lub ulgę w cierpieniu. Byle nie trwał w tych majakach i walce świadomości z omamami, wynikającymi z paraliżu i zaburzeń percepcji. Prośby nie były daremne, bo każdy następny dzień przynosił poprawę. Symboliczną, ale dostrzegalną. W oczach wbitych w słup dostrzec można było przebłyski świadomości. Z ruchu warg odczytać można było słowa, świadczące o pojawiającym się poczuciu rzeczywistości.

Nadszedł czas mocnych doświadczeń. Czas walki z obrzydzeniem, przy myciu, goleniu, karmieniu strzykawką przez sondę starego człowieka. Okres uodpornienia na widok odsysania i przewijania pacjentów. Moment na pokonanie własnych słabości, lęków i egoizmu. Kolejne tygodnie raz przynosiły poprawę, raz pogorszenie stanu dziadka. Wymyślałem z Namarie skuteczne sposoby komunikacji. Kiedyś wpadliśmy do szpitala z kartonem i długopisem. - Przecież skoro ma jedną rękę sprawną i przebłyski świadomości - to może napisać to co chce przekazać. Tak nam się wydawało. Niestety - dziadek chciał pisać tam, gdzie nie było kartki, a po podsunięciu, uciekał ręką dalej.
- To typowe zaburzenia koordynacji - powiedział wtedy lekarz. - Musi pan sobie wyobrazić, że pana dziadek widzi dwa odrębne światy - jeden lewym okiem, drugi prawym. Nie koordynuje tego co widzi i nie postrzega tego jako jeden obraz.

Z czasem stan dziadka się ustabilizował. Udawało się nawiązać lepszy lub gorszy kontakt. Dziadek pamiętał i rozpoznawał osoby, wydarzenia. Opowiadaliśmy mu o tym, co się dzieje w świecie, opowiadaliśmy o planowanym ślubie. Jeszcze przed chorobą cieszył się na tę ceremonię i szykował na taniec z panną młodą. Często o tym zresztą próbował rozmawiać w chorobie, twierdząc, że ta myśl dodaje mu sił i zdrowia. W grudniu, mając świadomość, że zbliżają się Święta poprosił, żeby przynieść mu kartki pocztowe i notatnik z adresami. Pisaliśmy z Namarie te kartki, próbowaliśmy wysyłać na wskazane przez dziadka adresy. Jedne były aktualne, inne już dawno nie. Na ostatniej kartce kazał napisać "Wszystkiego najlepszego - Tańczący Witold"...

Tuż przed Bożym Narodzeniem dwukrotnie przeszedł zapaść. Ja zaś nie mogłem go odwiedzać, bo zachorowałem na zapalenie oskrzeli. Kontakt z dziadkiem mógłby być wtedy dla niego fatalny w skutkach. Kiedy w styczniu dochodziłem do zdrowia, dyrektor instytutu wysłał mnie w delegację do Berlina. W tym czasie szpital wypisał dziadka i ze względu na konieczność 24-godzinnej opieki i stosowania odpowiedniej aparatury - polecił umieszczenie go w hospicjum. Miałem odwiedzić go tam zaraz po powrocie z Berlina. Miałem, ale niestety – już nie zdążyłem...

Dzisiaj mija już prawie rok od tamtych wydarzeń. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo tęsknię za dzwonkiem domofonu w poniedziałkowe popołudnie. Za silnym głosem dziadka i nawet za tym głosem odmienionym przez chorobę. Nie wiem, czy tam, gdzie jest teraz, mają Internet. Ale jeśli tak - to chcę powiedzieć chociaż tyle:
- Zobacz dziadku, ile ciekawych rzeczy się wydarzyło. Wzięliśmy ślub z Namarie. Urodziła nam się śliczna córeczka, a Twoja prawnuczka. W pracy - jak to w pracy, raz lepiej, raz gorzej. Ryby zaś w tym roku nie obrodziły, choć jeszcze dam im szansę. Wiesz… brakuje mi naszych spotkań – chyba nie mieliśmy dane dość czasu, by się sobą nacieszyć. Ale jestem pewien jednej rzeczy... Że patrząc na swoją prawnuczkę, byłbyś równie szczęśliwy jak ja. Kiedyś, jak podrośnie, opowiem jej o tym, jak wspaniałego miała pradziadka...

Spoczywaj w pokoju...

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=977