Późna jesień
Data: 07-12-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Wodery głucho stuknęły o popękany asfalt. Zgrzyt zamykanych drzwi i rozklekotany pociąg szybko opuszcza zdewastowaną stacyjkę. Poprawiając plecak ostrożnie schodzę z peronu po czymś, co kiedyś przypominało schody. Przede mną długa droga, lecz wiem, że nie wytrzymam i zaraz wystartuję do swoistego jednoosobowego maratonu, jak za starych dobrych czasów, kiedy każda chwila spędzona na drodze była stratą czasu.



Dziś jestem tu sam i wcale mnie to nie dziwi. Pogoda daje w kość najbardziej odpornym twardzielom. Granatowe niebo (a jakie ma być w grudniu?) wypełnione ciężkimi śniegowymi chmurami nie wygląda zbyt optymistycznie. Chmury wiszą tak nisko, iż wydaje się, że byle kichnięcie spowoduje zamieć. Wiatr wyje w konarach gołych drzew.

Ruszam ostro do przodu. Droga prowadzi prosto przez łąki i pola, co jakiś czas przechodząc obok uśpionych o tej porze gospodarstw, by po kilku kilometrach trafić w serce niewielkiego lasu, za którym znajduje się małe jeziorko. Jego brzegi dostępne są od południowej strony i są tam same płycizny.

Północna strona była dla mnie zagadką ze względu na ciężki teren i zarośla, dopóki nie dokonałem pewnego odkrycia. Kilka lat temu łowiąc z łodzi dokładnie sondowałem dno i doszedłem do wniosku, że przejście wodą na styku szuwarów jest zupełnie realne (choć grozi zimną kąpielą, bo poziom wody miejscami jest taki sam jak wysokość woderów). Od tego czasu robię to przynajmniej raz w roku późną jesienią.

Droga wydaje się nie mieć końca (zawsze tak jest). Mam dużo czasu na planowanie i strategię, lecz zamiast tego mój mózg zajmuje się rozmyślaniem o tym, co zostawiłem za plecami. Ciągle w mojej głowie pojawiają się obrazy z przeszłości: złe, wrzeszczące twarze, cyniczne uśmiechy. Próbuję wziąć się w garść i przypomnieć sobie coś miłego.

Uwiązany, jazgotliwy burek w mijanej chałupie nie pozwala mi się skupić. Przypomina mi znajomą kobietę. Przyspieszam kroku by przerwać te ponure myśli. Oddalam się od ostatnich zabudowań i znowu jest cicho. Cicho w mojej głowie.

Dochodzę do ściany lasu i zmieniam drogę na małą, ledwie widoczną ścieżynkę. Jeszcze parę minut i stanę u celu. Ścieżynka przez jakiś czas wije się na skraju lasu, by po kilkuset metrach opuścić go i wejść w łąki w kierunku z daleka widocznego wzgórza. Stojąc na szczycie wzgórza omiatam wzrokiem znajdujące się poniżej jeziorko. Jest cudownie - żadnego człowieka w zasięgu wzroku. Kształtem przypomina rozdeptane jajko. Szybko zbiegam w dół ku wschodniemu krańcowi, gdzie jest łagodne zejście do wody. Montuję spinning i zabieram się do łowienia.

Ciągle zmieniając przynęty posuwam się powoli do przodu w kierunku zachodnim. Woda jest jak martwa, prawie czarna. Połyskują tylko grzbiety fal wywołane przez wiatr. Po dwóch godzinach wynik ciągle zerowy. Jestem gdzieś w jednej trzeciej trasy i zbliżam się do niebezpiecznego miejsca. Trzcina wychodzi daleko w wodę do krawędzi jeziornego stoku. Decyduję się zaryzykować i ostrożnie próbuję ją ominąć. Niestety jedna noga zostaje w mule, a po chwili zapadam się już obiema nogami. Ostatnia szansa na wyjście z opresji to gwałtowne szarpnięcie i skok w przód. Udaje się tylko połowicznie. Czuję, jak lodowata woda wlewa się w wodery. Ważą teraz chyba z tonę tak, że nie mogę się poruszać.

Powoli gramolę się na brzeg. Jestem dziś przygotowany - mam wszystko na zmianę. Pod krzakiem rozpalam małe ognisko i podsuszam mokre spodnie. Siedząc tak i grzejąc skostniałe z zimna ręce, w mojej głowie pojawia się dziwny obraz. Widzę park. Alejki otaczają szpalery drzew. W delikatnym świetle zachodzącego słońca, mieszają się wszystkie kolory. Złoto, czerwień, brąz, resztki przyprószonej upływem czasu zieleni. Na końcu alejki dostrzegam malutką postać. Choć to takie nierealne wszystkie ciepłe myśli wysyłam w jej stronę. Ciekawe, czy coś poczuje? Powoli obraz się zaciera, ostatnie spojrzenie na twarz dziewczyny. Jest smutna, zmęczona. Chciałbym nadać jej oczom blask, wywołać uśmiech na twarzy...

Lodowaty podmuch wiatru przywołuje mnie do rzeczywistości. Wilgotne ciuchy pakuję do plecaka, gaszę ognisko i wchodzę do wody. Po godzinie czesania ulubionej zatoczki mam pierwszy kontakt z rybą. Jest to zupełnie przyzwoity zębacz. Łypie na mnie figlarnie okiem i już wiem, że za chwilę wróci do wody. Na pożegnanie mruczę do niego - leć do domu, bo cię pani zębaczowa ochrzani, że włóczysz się z nieznajomymi. Potem wkładam go do wody i patrzę, jak powoli znika w toni.

Dzień ma się ku końcowi, gdy zaczyna sypać pierwszy tego roku śnieg. Pakuję rzeczy do plecaka. Wrócę tu za rok. Śnieg zasypuje moje ślady tak, jakby mnie tu w ogóle nie było…

A może to był tylko sen?

Granatowy







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=998