artur napisał
Jak już koledzy wspominali spiknęliśmy się na małe spotkanko nad wodą wielce obiecującą. Jako że jestem posiadaczem słynnej już ponoć Szuflandii dawniej Berci MK I, to zadeklarowałem że pływadło biorę bo się zmieści, a i szukać nie będziemy, bo zresztą nawet nie wiadomo by było gdzie i jak ani od kogo wynająć.
Wprawdzie później już na miejscu w trakcie negocjacji z miejscowymi co do biwakowiska, się okazało że za niewielką opłatą w lokalnych środkach płatniczych (papierki to był tylko dodatek mniej istotny), znalazłaby się i łajba i trochę innych narzędzi połowowych ;) ;) ;), w dodatku absolutnie zabezpieczonych przed niespodziewaną utylizacją bo miejscowy ;).
Na szczęście jakoś tak „wyjszło” (dzięki koledzy ;) ;)) że zostałem negocjatorem głównym z przedstawicielami miejscowej społeczności, a żem sam ze wsi jest, to momentalnie się dogadaliśmy i język wspólny był, który znacznie wiele spraw ułatwił, nie wiem tylko czy to z racji postury mojej czy innych zalet ;) ;) ;).
Dojechaliśmy na miejsce obozowania, wskazane przez przedstawiciela którego koledzy odwieźli i cięższego i znacznie weselszego. Zresztą później jeszcze mieliśmy wizytę kurtuazyjną wspomnianego już przedstawiciela, który wedle zasad Podlaskiej Gościnności stwierdził że „dobre było wasze, dobre jest i moje, honor swój mam, na krzywy ryj nie lzja” a żebyście widzieli że odmowa na tak postawione dictum to obraza Śmiertelna i Niewybaczalna.
Więc popołudnie i wieczór dnia pierwszego upłynął bardzo towarzysko, wprawdzie dwóch takich jednych, co to księżyc rąbnąć chcieli i zawsze czy prawie zawsze razem pływają wymiksowali się cichcem z poczęstunku, bo im na wodę śpieszno było ale co tam, później żałowali jak spróbowali próbkę miejscowego „Ducha Puszczy” podwójnie destylowanego z pierwszorzędnej żytniej razóweczki ;) ;) ;) :) :).
Wstaliśmy następnego dnia rano całkowicie już spokojni o dobytek (z racji zawarcia więzów przyjaźni z tambylczą społecznością, nie nie zawiedliśmy się). I zaczęliśmy się sposobić do wypłynięcia. Woda obiecująca nad wyraz była, ale najpierw OKRĘT. Zabrałem zestaw maxi więc dłuższą chwilę trwało zanim złożyliśmy a to efekt składania.
Po wyczerpującej pracy mała przekąska, płyny ratujące życie.
I nad wodę hajda.
Przyznam że z Włodziem obiecywaliśmy sobie wiele. Bardzo wiele i to pod każdym względem, i się nie zawiedliśmy. Przede wszystkim tzw. okoliczności przyrody, ktoś kto nie pływał po Narwi, to może ją pomylić z innymi miejscami, tak dzicz się ujawnia.
Bobry też pokazują swoje ślady.
I dalej zachwycaliśmy się okolicznościami.
Cieszyliśmy się również że Narew to nie odra i nie spotkamy na swej drodze czegoś takiego
co to nam na brzeg wjechało jednego roku ;) ;) ;),
Natomiast cieszyliśmy się z takich spotkań.
Że jednak jesteśmy blisko cywilizacji przypominały nam takie obrazki.
Ja gorący chłopak ;) ;) ;)
Jak skończyliśmy podziwiać przyrodę i podtrzymaliśmy czynności życiowe zabraliśmy się do roboty, czytaj wędkowania, ja grubiej, Włodziu delikatniej.
Na wędeczkach ( co chwila jakieś rybsko (to eufemizm, rybki w rozmiarze dłoniakowym, znaczy okonki) się meldowało, jeden rocznik na ogół nie wart (w naszej ocenie) miejsca na matrycy, no może z małym wyjątkiem, Włodek takiego wymiarka ;) ;) 53 centy trafił.
Do czasu, wpłynęliśmy w płytszy odcinek i stwierdziłem że czas naprawdę grubo się pobawić, założyłem Sweepera 17-kę do solidnej wędki, plećka 30lbs albo nawet 40lbs, (kto by tam na takie drobiazgi zwracał uwagę). W drugim rzucie otworzyły się czeluście wodne i wyjrzał łeb Krokodyla, tak KROKODYLA, znaczy szczupaczy ale taaaaaki i połknął sweepera jak by to była mała stynka, jak to Zagłoba mówił „Jak karmny gąsior kluskę”.
Włodek aż podskoczył na ławeczce bo to niemal przy nim przy samej burcie, jak stałem tak siadłem, ale zaciąć mimo wrażenia zdążyłem, Co to była za jazda, krótka linka, wędzisko w pół wygięte, hamulec tylko terkotał. Zamieszania było trochę z podbierakiem, bo jak zwykle złożony i zamknięty w bakiście, żeby nie przeszkadzał i nie zapeszał.
Udało się, Szczupaczą Big Mamę wciągneliśmy na łódkę, zmierzyliśmy (a ładna wypasiona w pięknym ubarwieniu była), prawie wyrównałem swój rekord no i tutaj pokazało się że złośliwość rzeczy martwych jest nieubłagana. Za aparat i do fotek, bo trzeba przecież uwiecznić zdobycz, i co? I dupa! Okazało się że baterie w aparacie zdechły, zapasowe podobnie, Włodkowy tak samo zdechł, jak pech to pech.
Komórka? A po co komu komórka na wodzie gdy błogo i przyjemnie, w zasięgu wzroku żadnego z Kolegów bo sobie gdzie indziej popłynęli. Więc źli jak diabli że nie uwiecznimy ryby, z drugiej strony szczęśliwi jak diabli że TAKA sztuka się skusiła. W tym miejscu muszę dać foto zastępcze obrazujące okaz (Włodek u siebie dał podobne zastępcze), ale złowiony gdzie indziej, też w Polsce i miała całe 102 czy też 103cm długości, zresztą nie pobity mój rekord do tej pory.
Rybkę wypuściliśmy, przez długi czas siedzieliśmy w spokoju i ciszy zdumieni że taka pływała, Włodek, oczywiście stwierdził że On też chce coś takiego skusić, użyczyłem sprzętu, znaczy z racji że cast, to ja rzucałem a Włodziu ściągał ;) ;) :) czyli pracował wabikiem ale już nic wartego uwagi nie chciało się skusić a i okonki jakoś przestały nas interesować. Trzeba nadmienić że Włodek poczuł luz i próbował nawet posługiwać się castem ale po dwóch brodach dał sobie spokój twierdząc że to nie dla niego.
W tym miejscu chciałbym bardzo podziękować Kolegom za zaproszenie i info, piszę się na następne takie (jeśli dyspensę otrzymam ;) ;) ;) ) :) :) :). Teraz kolej na Zamkiego, żeby On opisał co z Jankiem na łajbie wyczyniał.
P.s. Przemyciłem kilka "obcych" fotek, kto zgadnie które? :) :) :)
Artur